Chlebowice-Świderskie w Grudniu r. z,
W pierwszych dniach Grudnia wyszedłem ze strzelbą do lasu. W braku wyżła i ogara zwykłem brać kundysa, który nieźle tropił zająca, pies to duży, silny i nadzwyczaj odważny. Wiedząc z doświadczenia, że zając w tej porze roku przesiaduje w okrajkach lasu, podłożyłem psom w tej podszytej kniei. Pies buszował, ja czekam, wtem słyszę w pobliskiej gąszczy jęk jakiś chrypliwy, i wnet żałosne skowytanie kundysa. Byłem pewny, że rozprawia się z borsukiem, żerującym zapewne w ciepłej jeszcze nocy, i zaszytym w gąszczy leśnej. Dobiegam co tchu i dziwną widzę hecę. Kłąb jakiś żywy tarza się po ziemi, kundel mój czarny i zwierzę jakieś, zmięszani z sobą tak szybko koziołkują, że zwierzęcia żadną miarą rozpoznać nie mogę. Strzelić niepodobna – pies skowyczy wniebogłosy, a zwierz uczepiwszy się pazurami i zębami psa, żre go i parska – był to kot. Zrazu miałem go za żbika. Nie mogąc strzelić, chwytam go nierozważnie za ogon, oddzieram od psa i z całej siły rzucam na zmarzłą ziemię. Nie bardzo mu tem dokuczyłem, zrywa się i rzuca ku mnie tak wściekle i szybko, iż nie miałem czasu odwieść kurków u dubeltówki, więc widząc grożące mi niebezpieczeństwo umykam do gęstych, cierniowych krzaków. Kot pędzi za mną, wypaliłem przytknąwszy lufki do samego kota, a znając siłę żywotną jego, umykam dalej. Pies uciekł, zdala przypatrywałem się śmiertelnej walce kota, jęczał i tarzał się po ziemi, pazurami darł ziemię, wreszcie po półgodzinnem może miotaniu się wyzionął ducha. Ostrożnie przystępuję do niego. i poruszam kolbą. Przezorność moja była usprawiedliwioną, odżyło kocisko i chwyciło kolbę głęboko w nią zatapiając pazury. Długo waliłem w niego dębową gałęzią, zanim żyć przestał istotnie, a stało się to, gdy zagasły jak pochodnie jego oczy. Był to kot domowy, bury, z białą płatą na grzbiecie, z obciętym w połowie ogonem. Obcinają chłopi zwykle kocurom ogony mniemając, iż w końcu jego mieści się jad. Kocur ów długi był na półtora łokcia, łeb miał ogromny, uszy niewielkie. miejscami poszarpane. Zbliżywszy się do miejsca , w którem go kondys znalazł, spostrzegłem ogromnego zająca nieżywego, ale nie bardzo jeszcze uszkodzonego, bo kot nie rozpoczął był go zwlekać. Zapewniali mnie leśni, iż niemało on pożarł kuropatw, zajęcy, a niezawodnie i młodych sarn, bo widywali go w lesie przez lat trzy o każdej porze. Snać oddał się wyłącznie zawodowi rozbójniczemu, bo i w zimie buszował w polu i w lesie, i nie trzymał się obyczaju swych współbraci, którzy po pierwszej śniegowej przyprószce powracają do ludzkiej zagrody. Kotki zwykle nie trudnią, się kłusownictwem, chyba gdy nie mają czem wyżywić kociąt. Radzę jednak wybijać włóczące się po polach i lasach koty bez uwzględnienia płci. Kundel nader niefortunnie wyszedł z tej walki, stracił jedno oko, uszy miał poszarpane, a głowa cała pogryziona i podrapana spuchła i na zawsze nosiła szerokie blizny.
B.
„Łowiec” z 1 stycznia 1882