Wpisy otagowane jako 1903

Króliki w Australii

15 marca 2014

W Australii są króliki, jak wiadomo plagą dla rolników. Ponieważ okazało się niemożliwą rzeczą wytępić tych szkodników, postanowili Australczycy wyciągnąć z tej zwierzyny jak największe korzyści. Obecnie żyją setki osób z polowania na króliki i wysyłają upolowaną zwierzynę do Anglii, która w ten sposób otrzymuje tanią a bardzo delikatną dziczyznę. Przed dwoma laty wywieziono do Anglii taka ilość królików, że jak pisał „Agricultural Journal of Victoria” co do wagi równały się ciężarowi 750.000 średniej wagi owiec. W zeszłym roku otrzymała Anglia z samej kolonii Wiktorya 2,271.000 par królików – oprócz tego więcej niż 800.000 kg. konserw z mięsa króliczego. Myśliwi na króliki postępują sobie przy łapaniu królików w ten sposób, że w południe nastawiają paści, wieczorem zaś, o północy i nad ranem rewidują je, wyjmują złapane króliki, kładą je w cieniu drzewa, przykrywając suknem, aby uchronić je od much. O pewnym czasie nadchodzi wóz, który zabiera zabite króliki i przewozi je do najbliższej stacyi, skąd nadają je do Melbourne. Tutaj umieszczają je w lodowni miejskiej, gdzie je rewidują inspektorzy, którzy oceniają według wagi i stanu świeżości, czy króliki nadają się do eksportu. Jeżeli 24 króliki ważą mniej niż 21 kg. zostają na miejscową potrzebę. Króliki przeznaczone do exportu pakują w skrzynie z łat sporządzone i umieszczają na nowo w lodowniach. Tu po trzech lub czterech dniach zamarzają króliki zupełnie, poczem ładują je do wozów z izolowanemi ścianami i przewożą na okręty, gdzie również znajdują się lodownie.

„Łowiec” z 1 kwietnia 1903

Lis chowany

6 listopada 2012

Lis chowany – jego figle.

Co to za uciecha i zabawa na wsi mieć lisa wychowanego od wczesnej młodości i wykarmionego od szczenięcia mlekiem. Miałem tego dowody – figle i zabawy takiego lisa. wdzięczność dla mnie, przywiązanie i wiara stale mi okazywane, domyślność obok nadzwyczajnej inteligencyi i filuteryi, przechodzą wprost pojęcie. Żadne stworzenie, nawet pies, nie może iść z lisem w porównanie – nic też dziwnego, że jest on dla naszej zwierzyny najniebezpieczniejszym szkodnikiem. Właściwa mu przezorność i spryt uniemożliwiają całkowite jego wytępienie. Trutka i żelazo często zawodzi, bo samice i starsze lisy doświadczone trudne do ujęcia lub otrucia.

Mój „lisio” zamieszkiwał ogród przy dworze w Libertowie – na zawołanie „lisiu” zjawiał się galopem, machając kitą w prawo i lewo na znak zadowolenia. Po przywitaniu się, któremu towarzyszyło skomlenie, siadał przy mnie, patrząc mi w oczy, aportował rzucane przedmioty, wyskakując z nimi na ławeczkę – a że i jamnik zwykle mi towarzyszył, zaczynały się harce i gonitwy, przewracania, kłębowania i niby walka, objawiająca się duszeniem za gardło, jednak całkiem nieszkodliwem. Żył z jamnikiem w braterskiej zgodzie i przyjaźni, do tego stopnia, że gdy go nie widział, szukał go skomląc i dotąd to czynił, póki go nie znalazł lub nie zwabił.

Do pokojów przychodził regularnie wieczorem na figle, harce z jamnikiem, aportowanie – nie wchodził jednak drzwiami, lecz okienkiem z piwnicy, po schodach, przez otwarte drzwi piwniczne, któremi dziewki przynosiły wieczorny udój mleka celem rozlania go na misy. Tu już regularnie lisio oczekiwał na nie, pił mleka, ile chciał, odpędzany i straszony szczerzył zęby i szczekał, dziewki uciekały, on za niemi, wprost potem z piwnicy przybiegał do mnie na kanapę i witał się jak zwykle. Po przywitaniu się, raczył mnie ciekawym karesem. Łokieć mój lub noga w fantazji lisa przybierały postać istoty, którą uważał za godną swej miłości lisiej – objawiał ją też z zapałem nie zważając na bicia i odpędzania. Jestem pewny, że w ten sposób chciał mnie, bo tylko do mnie takie amory okazywał, objawić swoją wdzięczność, przyjaźń i zaufanie.

Wobec domowników zachowywał się bez bojaźni – ale zawsze zapewniał sobie na wszelki wypadek odwrót. Pyszny był wtedy – w oczach i w całem ciele malowała się ta ostrożność – dla rysownika byłby wtedy znakomitym modelem. Dla obcych był zawsze nieprzystępny, niedowierzający – za przybyciem obcego chronił się zwykle pod kanapę lub pod łóżko. Dla mnie zachował niezmienioną przyjaźń i wiarę aż do końca życia. Koniec miał oczywiście tragiczny – ponieważ zaczął znosić kury wiejskie, za które musiałem płacić, kazałem go trzymać na łańcuszku i jednej nocy został przez przybyłe psy wiejskie zaduszony. Żal mi go było bardzo – ale zwykły to koniec chowanych i ulubionych zwierząt i ptaków.

Jeszcze jedno zdarzenie: W ulu, w ogrodzie, zagnieździły się szerszenie; chcąc je zniszczyć, stanąłem sobie z laseczką koło ula i każdego nadlatującego szerszenia zabijałem na wchodnem do ula. Lisio mój oczywiście zjawia się zaraz przy tej operacyi – siada przy mnie i przypatruje się. Raptem skacze w górę może na metr wysoko, łapie nadlatującego szerszenia, zagryza i wypluwa. Powtarza to potem kilka razy. Przestałem sam zabijać szerszenie, przypatrując się ze zdumieniem na mojego lisia, który w jednej chwili zrozumiał, o co chodziło…

Spostrzeżenia z natury. II. Spisał Józef Padlewski. „Łowiec” z 15 marca 1903

Tajemnice toaletowe

6 lipca 2011

Tajemnice toaletowe.

Dla naszych pięknych czytelniczek nieobojętnym może będzie przepis pielęgnowania rąk, którego nam łaskawie udzieliła jedna z pań, odznaczająca się rzeczywiście ślicznemi rączkami. Repertuar przyborów ku temu celowi składa się: z szczoteczki do paznogci, kawałka pomeksu, trochę amoniaku, cytryny i boraksu. Przedewszystkiem trzeba ile możności nosić rękawiczki, mydeł używać nie gryzących, a najlepiej marsylskich, białych, lekko pachnących. Gdy ręce bardzo spracowane obmyć je w wodzie letniej, w której ma być namoczona nie wielka ilość otrąb pszenicznych. Z plam doskonale się czyszczą boraksem lub amoniakiem i przy stwardnieniu skóry wycierać zgrubiałe miejsca cierpliwie pomeksem, poczem na noc umyć rozpuszczonym boraksem lub amoniakiem, natrzeć lekko gliceryną i włożyć rękawiczki. Przeciw czerwoności rąk, która jest tak bardzo rozpowszechnioną, używać soku z cytryny, mieszanego w równych częściach z gliceryną. Ręce nie należy kilka razy przez dzień myć mydłem, wystarczy sokiem z cytryny, czasem z odrobiną soli. Każdym razem po umyciu wycierać starannie ręcznikiem i przez dłuższy czas nie narażać je ani na zimno ani na gorąco.

Plamy z atramentu czyścić sokiem z cytryny, pomarańczy, lub pomidorem, liśćmi szczawiowemi albo wreszcie mlekiem – z owoców lub jarzyn tylko sokiem z cytryny – ze smoły, skórką z cytryny. Dla bardzo pracowitych pań, które w danym razie nie wahają się nawet kartofli obierać – wskazanem jest by zaraz po tej czynności nie myć rąk, lecz w jakiś czas później, gdy z soku wydzielonego przez kartofle najzupełniej obeschną. Ręce opalone słońcem myć na noc serwatką nie wycierając wcale ręcznikiem, – w braku serwatki użyć letniej wody, potem wodą różaną, nakoniec natrzeć lekko gliceryną i włożyć rękawiczki. Po innych cięższych robotach natrzeć trochę waseliną, poczem umyć ciepłą wodą z mydłem. – Wreszcie przy poceniu się rąk należy takowe wycierać ręcznikiem zamaczanym w następującym płynie: wody kolońskiej 70 gramów, tynktury belladony 15 gr. – Niekiedy przed wyjściem na zabawę gdzie podczas tańcu ręce najwięcej się pocą, zamoczyć takowe na dobrą chwilę w chłodnej wodzie z ałunem.

Zatem moje panie dalej do dzieła, a wkrótce rzeszowianki zasłyną z pięknych rączek…

„Głos Rzeszowski” z 13 grudnia 1903



Szybkie usuwanie z rak niemiłej woni.

Ręce wymyć gorczycą a niemiły odór zniknie. Tym sposobem czyszczą się wagi i inne naczynia, aby usunąć z nich woń niemiłą.

„Głos Rzeszowski” z 24 lipca 1910

Precz z niemieckimi zabawkami!

6 września 2010

Precz z niemieckiemi zabawkami!
(Do polskich dzieci).

Każde dziecko powinno o tem pamiętać, iż ma dwie matki, które musi jednakowo kochać, szanować i uszczęśliwiać. Jedna – ta pierwsza, która otacza dziecko opieką, która troszczy się o jego wygody i przyjemności, która tuli do serca gorąco i złote słowa nauki szepce – ta bywa kochana i wdzięcznością otaczana. Tamta druga – potrzebuje tak samo miłości dzieci, jak i ta pierwsza matka, one tak samo czeka na te lata, w których już dzieci stają się dojrzalsze, aby czerpać siłę z ich sił, aby stawać się szczęśliwszą przez ich czyny i cnoty i naukę.

Dzieci polskie kochają Ojczyznę, uczą się i lubią się uczyć każdej piosenki, która o sławie polskiej mówi, lecz nie wiedzą, czem dzisiaj, gdy są jeszcze dziećmi, mogą Jej służyć.

Otóż, chcemy powiedzieć dzieciom polskim, iż i przy zabawie, mogą i powinny przestrzegać tego, aby nigdy niemieckich zabawek niekupować, ani ich brać od starszych.

- Precz z niemieckiemi zabawkami!… Oto hasło dzisiejsze dla polskich dzieci.

- My wiemy, jak tam w dali, krwią zachodzą ręce polskich dziatek, które mowę polską miłują, więc jakże mielibyśmy bawić się zabawkami od Niemców sprowadzanemi?…

- My wiemy, jak tam prześladują i gnębią ojców biednych, jeśli chcą dzieci wychować po polsku, więc jakże byśmy ich zabawki mieli brać do rąk ?…   Czytaj dalej…

Feldfebel

24 czerwca 2010

Bywali dawniej, a bywają jeszcze dziś kiedy niekiedy ludzie, którzy bez sztucznych środków żyją bardzo długo. W końcu przeszłego miesiąca zmarła we wsi Maniowej pod Czortkowem Tekla Szewczykowa, wieśniaczka, w wieku lat 113. Do końca prawie życia była krzepka i zachowywała wyborną pamięć, – szkoda, że nie miała co pamiętać. W tych dniach zmarł znów na Morawach w Danowicach, Antoni Wądra wieśniak, który dożył łat 135! Nie chorował nigdy, a do końca życia czytał i pisał bez okularów.

Niestety! Są to rzadkie wyjątki, które właśnie uwydatniają tę regułę, że życie ludzkie skraca się coraz bardziej; – dobrzeby więc było, żeby się metoda dra Schalla stwierdziła…

Na długowieczność nie zdają się być skazani żołnierze pruscy; nie dlatego, żeby Prusom jakaś krwawa wojna zagrażać miała, ale ze względu na obchodzenie się starszyzny z „gemainami”. Niemal w tych dniach toczyła się przed sądem wojskowym w Akwizgranie sprawa, z której pokazało się, że feldfebel K. najprzód bił gemeina kolbą po twarzy, a następnie wlał mu w gardło flaszkę nafty. Przyznać trzeba, że podobne traktowanie szeregowców nie jest wcale hygieniczne; to też w uznaniu tego, sąd wojskowy skazał feldfebla K. aż na trzy dni aresztu!… Zaprawdę, sądząc z tego, możnaby wziąć wojskową Temidę pruską za ideał, za wcielenie łaskawości, ale tylko ten kupiłby ją, ktoby jej nie znał. Niech jenobym naprzykład ja kazał któremu z członków światłego sądu wypić duszkiem kwartę nafty, nie mówiąc już o poprzedniej operacji około buzi, nie ciekawy jestem jakbym potem wyglądał, dostawszy się pod sąd pruski, choćby nawet nie wojskowy! Ale starszyzna wojskowa pruska umie cenić swoją godność, poczynając już od feldfebla; utrwalona jest w pośród niej zasada, że ręka rękę myje, oraz to nie wzruszone przekonanie, że prosty żołnierz, to Kanonnenfutter i nic więcej…

Jednocześnie tenże sąd skazał i drugiego feldfebla, ale już nawet nie dowiadywałem się za co, gdyż obawiałem się czegoś zanadto strasznego dowiedzieć. Jeżeli bowiem feldfebel K. za to co zrobił, wykręci się trzema dniami aresztu, to cóż musiał zrobić feldfebel D., skoro go skazano na siedm tygodni więzienia! Na samą myśl o tem włosy stają mi dębem na łysinie i nie chcę zaciekać się w przypuszczenia…

„Głos Rzeszowski” z 23 sierpnia 1903

Indyanie w Rzeszowie…

14 listopada 2009

Indyanie w Rzeszowie.

Zdawałoby się to rzeczą wprost niemożliwą. Kto jednak chce przekonać się o prawdzie, niechaj przejdzie się ulicą Trzeciego maja, obok Kalinowszczyzny, gdzie na placu dra Danieca wybieraną jest ziemia pod fundamenty budowy.

Niemiłosierne okładanie batami koni, przeraźliwe wrzaski wprost nieludzkimi głosy: wio-ho! hetta! wiśta! wio! wio! wie-he, prrrr… przenoszą nas w krainę dzikich plemion indyjskich, które w bardzo zresztą łagodnej postaci przedstawił nam przed kilku laty sławny Buffalo Bill’es Wild West.

A co też na to zdziczenie i pastwienie się nad biednemi końmi powie Tow. opieki nad zwierzętami ?

„Głos Rzeszowski” z 23 czerwca 1912


Kto zanadto wiele je, a chciałby stracić apetyt mógłby zrobić wycieczkę do o 5 klm. odległej wsi zwanej Świlczą. Pola tejże wsi mają wygląd jak pole grunwaldzkie po bitwie z Krzyżakami, tylko z tą zmiana, że tam leżało wielu Krzyżaków, tu zaś pełno koni zabitych obdartych ze skóry i mięsa. Skóra służy jako dobry handelek dla naszych żydków, ścierwo zaś na karmę dla świń.

Można tam widzieć do 4.000 koni zabitych, a przecież trudno przypuścić, aby nasza straż bezpieczeństwa tj. żandarmerya nie wiedziała o tem, że chłopi ze Świlczy wykonują bez koncesyi tak ochydne(*) rzemiosło. Kiedy zimno pół biedy, lecz gdy przyjdą upały uciekaj myśliwcze, który tam polujesz, bo inaczej z fetoru paść możesz na miejscu, a wątpię, czy lud świlecki nie dałby cię pożreć trzodzie. Może Starostwo wydelegowałoby tam straż, a winnych pociągnęło do odpowiedzialności, bo gdy przyjdzie kiedy zaraza, to przyjdzie ze Świlczy.

„Głos Rzeszowski” z 22 listopada 1903


(*) tak w oryginale

Lincze w USA cz.2

14 listopada 2009

Z CAŁEGO ŚWIATA (fr.)

W tych dniach w Wilmingtonie, mieście oddalonem o 3 godziny jazdy koleją od Nowego Yorku, a o godzinę jazdy od Filadelfii, tłum złożony z 2,000 osób udał się do więzienia, mimo strzałów policyi broniącej mu wstępu, wywlókł z więzienia murzyna, który zabił i zakopał córkę pewnego pastora, i spalił go żywcem na zaimprowizowanym stosie. Męki nieszczęśliwego skazańca sprawiedliwości ludowej skróciła niecierpliwość niektórych; wykonawców wyroku, którzy do żywego jeszcze murzyna poczęli strzelać z karabinów.

Straszniejszego jeszcze bodaj lynchu dokonał motłoch w New Castle, w Stanie Wyoming, na niejakim Cliftonie, który w celach rabunku zamordował małżonków Church, zamieszkałych w odludnie położonym folwarku. Zawleczono go na most kolejowy, na 40 stóp wzniesiony ponad wodą, uwiązano go za szyję na powrozie przytwierdzonym do mostu, a długością niedosięganym powierzchni wody, poczem zepchnięto go z mostu. Siła rzutu była tak straszna, że kadłub oderwał się od głowy i każde z osobna spadło w rzekę.

Jednemu i drugiemu widowisku przypatrywała się może niejedna ze zwolenniczek nowej mody i – nie zemdlała… Zadaleko jej było do „Salonu mdlejących”…

„Głos Rzeszowski” z 12 lipca 1903

Sny, jako zapowiedź chorób

14 listopada 2009

Sny, jako zapowiedź chorób.

Lekarze francuscy, N. Vaschide i H. Pierron, na podstawie długoletnich doświadczeń dowodzą w jednem z czasopism lekarskich, że sny są zapowiedzią chorób. Podczas dnia wrażenia zewnętrzne rozpraszają uwagę i każą zapominać o różnych drobnych dolegliwościach, mózg zajęty jest tem, co się dzieje po za obrębem ciała; we śnie panuje stosunek odwrotny: wewnętrzne wrażenia organiczne biorą górę nad duchem, myśl nie jest rozproszona i dlatego zdarza nam się we śnie rozstrzygać zagadnienia, których nie zdołaliśmy rozstrzygnąć na jawie.

Bywają trzy rodzaje snów: pierwsze świadczą o temperamencie śpiącego; drugie są zapowiedzią trzecie – symptomatami choroby. Sangwinikom śnią się pieśni, tańce, zabawy, gry, walki; melancholikom – upiory, śmierć, osamotnienie, flegmatykom – białe duchy, woda, wilgotne miejscowości, śledziennikom – morderstwa, pożary itp. Sny o kąpielach i zimnej wodzie zapowiadają poty. Sny wesołe są objawem zdrowia, sny o gwałtownych bólach, o ile nie są spowodowane zewnętrzemi przyczynami, świadczą o zapaleniach organów zewnętrznych. Sny o nieprzebytych lasach są zapowiedzią chorób wątrobianych. Ogień we śnie jest zwiastunem anemii; niepokój we śnie objawem choroby serca. Sny o zmęczeniu i wyczerpaniu zdradzają hysteryę; sny przy których smak odgrywa rolę, zwiastują zaburzenia żołądkowe; przerażające obrazy senne świadczą o gastrycznych dolegliwościach. Obawa i niepokój są także dowodem złej cyrkulacyi krwi. Ucisk zewnętrzny doświadczany we śnie, oraz ukazywanie się szczurów, wężów i gadów, są skutkiem alkoholizmu; lecz wrażenia ucisku we śnie doświadczają także osoby cierpiące na astmę. Całe epizody romansów, widywanych we śnie, czasem przez kilka nocy z rzędu, są niezawodnym objawem hysteryi. Dzieci alkoholików widują we śnie nieraz koty, psy, lwy i inne zwierzęta drapieżne. Jeśli jeden sen ponawia się kilka nocy z rzędu, jest to niezawodnym objawem choroby.

„Głos Rzeszowski” z 4 stycznia 1903

Adwokat Lieberman

14 listopada 2009

Ciekawe zajście, jakie zdarzyło się w czasie rozprawy karnej, która niedawno temu odbyła się w sądzie przemyskim, podaje „Naprzód”: Stawało trzech o zbrodnię obrazy religii i oszustwa oskarżonych włościan z Borszczowic. Zbrodni mieli się dopuścić przez to, że jeden z oskarżonych namawiać miał świadków do fałszywych zeznań. Obrońcą był adwokat socyalista dr. Herman Liebermann. Jeden ze świadków były wójt Borszczowic, słuchany przed sądem powiada:

- Za mene buło w seli wsio spokijno. Ałe teper jizd’at jakiś Wityki, Regery i Liebermany i buriat narid.

Adw. dr. Lieberman: A znacie wy ich, widzieliście ich kiedy?

Wójt: Ta ditko ta znaje, hde po świti krutyt sia takij Lieberman! (Ogromna wesołość na sali).

„Głos Rzeszowski” z 25 października 1903