Wpisy otagowane jako 1930

Maggi

7 czerwca 2014

Umarł człowiek, który wynalazł… „Maggi”.

Maggi… Któż go nie zna? Te niewielkie kostki, lub flakoniki o długich, wązkich szyjkach, są równie dobrze znane śród wiecznych śniegów, jak pod zwrotnikami, są namiastką pożywności „chudych” potraw, któremi karmi się trzy czwarte ludzkości.

Człowiek, który wynalazł „Maggi” ma niewątpliwe zasługi wobec świata i należy mu się wdzięczne wspomnienie w chwili, gdy przyszła wiadomość o jego śmierci. Był nim John Dorrence, zmarły niedawno w Bostonie, kiedyś profesor jednego z uniwersytetów amerykańskich.

Karjera tego „dobroczyńcy ludzkości” była niezwykła nawet jak na amerykańskie stosunki. Olbrzymi majątek, obliczany na setki miljonów dolarów, zdobył Dorrence dzięki owym małym kostkom, które w ciągu dziesiątków lat zdobyły na świecie popularność, nie mniejszą od… gramofonu.

Dorrence, urodzony w 1858 roku, syn zwykłego farmera, otrzymał wykształcenie wyższe i obrał jako swą specjalność chemję. Poważne prace naukowe, dotyczące najbardziej skomplikowanych zagadnień chemicznych, zjednały mu sławę nie małą. Ale w Ameryce trudno zadowolić się samą sławą naukową. Młody uczony rzuca katedrę, laboratorja i ulegając potężnemu prądowi zdobycia karjery, wyjeżdża do Chicago, gdzie w dziale chemicznym fabryki konserw „Armoor et Company”, pracuje nad… wydobyciem z produktów spożywczych maksymalnej ilości „skondensowanej pożywności”. Z fabryki konserw mięsnych przenosi się do fabryki konserw jarzyn i pewnego dnia dochodzi do bardzo prostego stwierdzenia: istnieją oto najróżnorodniejsze odmiany konserwowanych potraw stałych – niema natomiast zup i buljonów. Zdobyte doświadczenie ułatwia mu drogę poszukiwań i w roku 1900 pojawia się na rynku produkt, którego intrygująca nazwa wszystkich zaciekawia. Było to w okresie jednego z kolejnych krachów giełdowych i bezrobocia w Ameryce, tuż przed samemi świętami Bożego Narodzenia.

Ten „gwiazdkowy” podarunek dla najuboższej ludności amerykańskiej zyskał sobie tak wielkie uznanie wśród kobiet, że… po dwóch latach Dorrence był milionerem, a żółte kosteczki „Maggi” stanowiły nieodzowną przyprawę każdego posiłku.

„Gazeta Lwowska” z 21 grudnia 1930

Uciekła z Murzynem

9 lutego 2012

PANI SZEWCOWA UCIEKŁA Z MURZYNEM.

W Kielcach pracował jako grajek w restauracji i zamieszkiwał u szewcowej Tkaczowej żonaty już z Krakowianką murzyn. Przed kilku dniami oświadczył, że wyjeżdża i zaprosił jej męża na kolację, upił i wyjechał rzeczywiście Tkacz po powrocie do mieszkania spostrzegł nie tylko brak 34-letniej żony, ale ku wielkiej rozpaczy zauważył brak pieniędzy o czem zawiadomił policję.

„Przyjaciel Ludu” z 12 października 1930

Chochlik drukarski

17 listopada 2011

Bąk drukarski.

Zdarza się nieraz przy łamaniu szpalt, iż w pośpiechu część artykułu jednego przez pomyłkę przystawia się do drugiego, z czego wynikają, niezrozumiałe dla czytelnika gmatwaniny. Unikatem jednak jest przestawienie, jakie znaleźliśmy w jednym z pism w Nowym-Yorku wychodzących. Całość wyszła, jak następuje:

„Wielebny pastor Forster miał wczoraj kazanie w kościele przy ulicy Third- Ąrenne. Mowa jego bardzo patetyczna miała za przedmiot zbytek w ubraniu kobiet, często kosztem funduszu, na miłosierne uczynki przeznaczonego. Wszystkie obecne panie wzruszone były rozczulającemi słowy wielebnego Forstera, który opuścił kazalnicę wśród głośnych łkań . . .
. . . potem biegł przez ulicę z rondlem, do nogi przywiązanym, a ponieważ okazywał objawy wścieklizny, przeto znajdujący się tam policyant dopadł go i zdołał kijem zabić.”

„Pogoń” z 7 stycznia 1883



WYCINKI Z GAZETY

Małżeństwo.
Wczoraj, przy licznym współudziale publiczności, odbył się ślub panny X. z panem M. Z., wybitnym przemysłowcem.
Zaprowadzono tych dwóch nicponiów do komisarza policji, który ich surowo napomniał. Przyrzekli, że to się więcej nie powtórzy.

(Nieco niżej na tej samej stronie gazety).

Dwaj nicponie.
Dziesięcioletni X. i Z., zabawiali się przywiązywaniem kamieni do psiego ogona. Zauważył to policjant i zabrał ich do komisarjatu,
Tłum oczekiwał ich przy wyjściu, aby im złożyć życzenia szczęścia i pomyślności. Zauważyliśmy hrabiego X., doktora Y., i wielu, wielu innych.

„Cyrulik Warszawski” z 18 stycznia 1930

Bandy przemytnicze – plaga Ameryki

12 maja 2011

Bandy przemytnicze – plaga współczesnej Ameryki.

(Korespondencja własna „Gazety Lwowskiej”).


New York, w październiku 1930.

„Włosi mają swą Camorrę, Francuzi – apaszów, niech nam wolno będzie mieć swych przemytników” – usprawiedliwiają się władze amerykańskie, gdy im się wytyka rozrost świata szumowin podziemnych. Zamach na życie Jacka Diamonda przykuł znów uwagę całego świata do wzajemnych porachunków przemytników alkoholu.

Osławiony Jack Diamond nie jest właściwie Jackiem Diamondem. Prawdziwe jego nazwisko brzmi Moran Long; z pochodzenia jest on Irlandczykiem i swą narodową wytrwałość i flegmę przeciwstawia włoskiemu temperamentowi najpotężniejszego swego przeciwnika Al Capone. Niefortunna wyprawa przebiegłego Irlandczyka do Europy, gdy mu kilka krajów zachodnich odmówiło prawa pobytu, zupełnie nie miała na celu, – jak to Jack Diamond oświadczył dziennikarzom – „odpoczynku i rekonwalescencji”. Bynajmniej! Diamond był obarczony misją zorganizowania sieci „punktów przemytniczych” w Anglji, ‚Francji i Niemczech, któreby dostarczały do Stanów Zjednoczonych alkoholu i narkotyków.

Nawet na kieszeń Diamonda było to zbyt wielkie przedsięwzięcie. Zmobilizowano więc gotówkę we wszystkich spelunkach Nowego Jorku i Chicago. Obładowany dolarami, Jack Diamond wyruszył na „organizację interesu” do Europy, lecz przymusowy wyjazd do ojczyzny uniemożliwił mu zrealizowanie szeroko zakrojonych planów. Tymczasem „wspólnicy” zażądali zwrotu swych wkładów. Okazało się jednak, że Diamond użył je na inne cele (lub może przywłaszczył). Nie jest to kwestja kilkuset tysięcy, lecz conajmniej kilku miljonów dolarów. Najpoważniejszymi udziałowcami są dwie doskonale zorganizowane bandy przemytnicze, stale rywalizujące z Diamondem. Przekonawszy się, że Irlandczyk ich okpił, postanowili go zgładzić. Lecz zamach nie udał się, i Jack Diamond powraca już do zdrowia, dobrze strzeżony przez policję w zakładzie chirurgicznym.

Od czasu wprowadzenia prohibicji, walka z przemytniczemi bandami stanowi poważne zagadnienie bezpieczeństwa publicznego w Stanach Zjednoczonych. I nie dlatego, aby potajemna sprzedaż kilkuset tysięcy butelek whisky lub rumu miała ujemnie wpłynąć na społeczeństwo amerykańskie. Lecz przemyt alkoholu przynosi złoczyńcom ogromne dochody. Roczne zyski przemytników obliczane są przez władze bezpieczeństwa conajmniej na miljard dolarów. W specyficznie amerykańskich warunkach stwarza to zupełną niemal bezkarność band. Korzystając, dzięki znacznym środkom materjalnym, z wszelkich udogodnień techniki, (podobno przemytnicy posiadają nawet własne samoloty i łodzie podwodne), wpływając na opinję publiczną zapomocą sprzedajnej prasy, bandy przemytnicze umiały „pozyskać” sobie względy policji w wielu stanach (nie należy bowiem zapominać, że policja w Ameryce jest gminna i nie jest zcentralizowana), a nawet – jak niedawno się wykryło – korzystają z opieki wybitnych polityków, senatorów i członków Kongresu. Zwalczanie przemytnictwa jest w tych warunkach rzeczą zupełnie niemożliwą, i kto wie, czy nie przemytnicy (i ich dolary) zaważyli na szali, gdy nie dopuszczono „mokrych” demokratów do władzy. Wówczas bowiem pękłby cały „interes”.

Nie samo więc przemytnictwo alkoholu, ile wytworzona przez nie korupcja i bezkarność budzi zgrozę. Grasując bezkarnie po większych miastach Stanów Zjednoczonych, przemytnicy zagarniają pod swą władzę coraz to inne „sfery interesów”. Idąc po linji najmniejszego oporu, opanowali oni drobnych pośredników produktów spożywczych, zwłaszcza z pośród elementów imigracyjnych. Stały więc „podatek” opłacają przemytnikom nowojorskie i chicagowskie sklepy koszernego drobiu, mleczarnie i niemal wszystkie pralnie chińskie. Terroryzowani kupcy i właściciele pralń płacą i… milczą. Boją się donieść policji, gdyż naraża to na szwank ich życie, a i tak niewiele pomoże. Policja wie doskonale o tym stanie rzeczy, lecz… również milczy.

Do czego doszło rozpanoszenie się przemytników, dowodzi fakt, że w Stanach Zjednoczonych dokonano w ciągu ubiegłego roku 12 tysięcy zabójstw!

W większości wypadków sprawców nie ujęto, gdy zaś już wpadają w ręce sprawiedliwości, sądy przysięgłych (i znów mamy do czynienia z potęgą dolara) „dla braku dowodów” uniewinniają oskarżonych. Pewien wyższy funkcjonariusz policji amerykańskiej obliczył, że zaledwie 5% morderców zostaje skazanych na cięższe kary.

Bandy przemytnicze nie są zjawiskiem wyłącznie „alkoholowem”. Na sprzyjającym gruncie amerykańskim istniały one stale, w ostatnich tylko latach dzięki nowej „branży prohibicyjneji” działalność ich, no i zakres „interesów” przybrał nader wybujałe formy. Dyscyplina w bandach panuje wzorowa. Herszt jest panem życia i śmierci swych „poddanych” a wszelkie poważniejsze nieposłuszeństwo, nie mówiąc już o zdradzie (przyczem gorszym rodzajem zdrady jest wydanie tajemnic „fachowych” konkurującej bandzie, aniżeli doniesienie policji) – karane jest śmiercią.

Świat szumowin podziemnych panuje nadal bezkarnie w Stanach Zjednoczonych. Do wyplenienia bandytyzmu i przemytnictwa należałoby zmobilizować wszystkie siły Ameryki Północnej. Czy znajdzie się jednak taki wódz, któryby się podjął „wojny” z przemytnikami?

H.

„Gazeta Lwowska” z 30 października 1930

Walka z wariatem

12 sierpnia 2009

Walka z warjatem.
Do obezwładnienia zbiegłego ze szpitala Jana Bożego warjata trzeba było użyć kilku policjantów, w tej liczbie wyszkolonego boksera.

Ze szpitala Jana Bożego w Warszawie wyszedł i zmylił czujność odźwiernego na miasto paralityk i chory umysłowo 35-letni Zygfryd Krajowy. Przechodzącego ulicą Freta uciekiniera usiłował zatrzymać posterunkowy 2 komisarjatu Stanisław Dybkowski, lecz chory uderzył policjanta t. zw. „bykiem”, porwał czapkę i pelerynę. Policjantowi pośpieszył z pomocą Wacław Fedorczyk, gazeciarz, bez prawej nogi, mający koszyk z gazetami. Po chwili nadbiegł drugi posterunkowy Wincenty Kamiński. W czasie dalszej walki przybiegł pracownik szpitala, oświadczając, że awanturnikiem jest zbiegły ze szpitala warjat.

Wtedy to Krajowy, będąc w ubraniu cywilnem, wyrwał się i uciekł w ul. Franciszkańską. Tam wpadł do herbaciarni Moszka Rozenberga, usiadł przy stoliku i poprosił o piwo. Uprzedzony Rozenberg pochował natychmiast z bufetu widelce i noże. Tymczasem o zajściu zawiadomiono post. Antoniego Tabora, boksera, który wówczas pełnił służbę w Kasie Chorych przy ul. Mławskiei. Tabor wpadł nagle do piwiarni, schwytał z tyłu chorego, zastosował chwyty japońskie, pozostali zaś policjanci założyli kajdanki. W czasie szarpania się furjat wywrócił 2 stoliki i kilka krzeseł.

Zbiega przewieziono dorożką do szpitala.

„Gazeta Bydgoska” z 3 sierpnia 1930

Samozwańczy inżynier wybudował 50 km nasypu kolejowego

12 sierpnia 2009

Samozwańczy inżynier wybudował 50 km nasypu kolejowego
Kwity bez pokrycia na 50 000 zł

Wilno (Tel. wł.). W dniach ostatnich ujawniono tutaj niesłychaną wprost aferę kryminalną, dowodzącą zarówno niezwykłej bezczelności jej „bohatera” – oszusta, jak i bezgranicznej naiwności osób, które padły ofiarą naciągacza.

Przed dwoma miesiącami na stację Jaszuny przybył elegancki gentleman i, podając się za inżyniera kolejowego, rozpoczął werbunek chłopów do robót ziemnych przy budowie odcinka „nowej” linji kolejowej. Na polecenie „p. inżyniera” kilkuset chłopów kopało już wkrótce rowy i wznosiło nasypy wzdłuż istniejącego toru kolejowego z Wilna do Lidy, rzekomo w celu położenia drugiej pary szyn. Wypłaty tygodniowe uskuteczniał „pan inżynier” przy pomocy kwitów z pieczątką dyrekcji kolejowej. Okoliczni sklepikarze chętnie – za potrąceniem wysokich procentów – przyjmowali te kwity, by je później wymienić w dyrekcji kolejowej na brzęczącą monetę. Sam „pan inżynier” godnie podtrzymywał prestige swego wysokiego urzędu i na kredyt brał towary wszelkiego rodzaju, gdzie się tylko dało, na sumy, sięgające kilku tysięcy złotych. Przez dwa miesiące prowadzono regularnie prace i wybudowano aż 40 kilometrów nasypu. Sklepikarzom zebrało się już jednak kwitów na kilkanaście tysięcy zł, wobec czego jeden z nich udał się do dyrekcji kolejowej w Wilnie żądając wymiany bonów na gotówkę. Rzecz prosta, że oszustwo wyszło wtedy na jaw. Żadnego „inżyniera” na roboty ziemne nie delegowano, nie było też bynajmniej projektu układania drugiego toru z Wilna do Lidy. Zanim jednak policja wdrożyła śledztwo, „pan inżynier” uciekł bez śladu, zostawiając kilka tysięcy długów, i „kwitów” na 30,000 zł.

Po śladach oszusta policja zawędrowała do Landwarowa, gdzie „pan inżynier” zdołał znów zwerbować sporą liczbę robotników i przystąpił „do budowy toru kolejowego Wolno-Grodno”. Zdążył już usypać kilka kilometrów nasypu. Jak się okazało, samozwańczy inżynier zdołał wprowadzić w błąd nietylko chłopów, ale i urzędników kolejowych, którzy mu udzielali wszelkiej pomocy w jego „odpowiedzialnej pracy”. W rezultacie udało się policji przyłapać oszusta w Rudziszkach. Pomysłowym naciągaczem okazał się Zygmunt Węgorski z Lublina, kilkakrotnie już karany za oszustwa.

„Dziennik Poznański” 3 sierpnia 1930

Tajemnicze światło

11 sierpnia 2009

Tajemnicze światło

W New Yorku widok okien wystawowych, jarzących się do późna w noc od blasku lamp, należy już do widoków tak zwykłych, że nie potrafi przyciągnąć uwagi przechodniów.

To też kupcy nowojorscy wymyślili nową atrakcję. Okno wystawy sklepowej pogrążone jest w mroku, a dopiero, gdy mija je przechodzień, zaczyna płonąć najjaskrawszym blaskiem. Przechodzień idzie dalej, blask w oknie znowu gaśnie.

Skąd pochodzi to tajemnicze światło? Kto je zapala, kiedy nikogo w sklepie niema?

Oto urządzenie jest bardzo dowcipne. Z wystawy świecą niewidzialne ultraczerwone promienie i natrafiają one na zwierciadło, umieszczone na drzewie, na przeciwległym chodniku, zwierciadło odbija te promienie z powrotem; jeżeli teraz na drodze promieni stanie jakiś człowiek, obwód prądu się zamyka i wystawa zapala się jaskrawym światłem.

„Dziennik Poznański” z 15 sierpnia 1930

Nie wolno karać kobiety, ze została starą panną

11 sierpnia 2009

Nie wolno karać kobiety, ze została starą panną

Opinja kobieca w Austrji z niezwykłą jednomyślnością ostro piętnuje projekt opodatkowania starych panien, jako niczem nieuzasadniony zamach na wolność kobiety. Zwolennicy projektu, bo zwolenniczek nie stwierdzono ani jednej, twierdzą, że skoro kobiety pragną utrzymać równe z mężczyznami prawa, winny również uznać konieczność równych obowiązków. „Nie wolno karać kobiety za to, że została starą panną!” – wołają natomiast przeciwniczki projektu, a jest ich podobno legjon.

Miedzy staropanieństwem a starokawalerstwem jest wielka różnica. Każdy mężczyzna może się ożenić, jeśli tylko chce. Istnieje przecież znaczna nadwyżka kobiet i gdyby nawet wszyscy mężczyźni pożenili się, jeszcze zostałaby z konieczności pewna, dość znaczna ilość niezamężnych kobiet. Ale bardzo wielu mężczyzn, często takich właśnie, którym stanowisko i sytuacja materialna pozwala na założenie ogniska domowego, uchyla się od spełnienia tego obowiązku społecznego i to z różnych, wcale nie przekonywujących powodów. Pominąwszy mężczyzn, obdarzonych chorobami lub kalectwem, którzy nie mogą znaleść zdecydowanej na przykrości pożycia z nimi towarzyszki, wielu mężczyzn nie żeni się tylko z egoizmu, nie chcąc obarczać się obowiązkami męża i ojca. Inni znowu pozostają samotni ponieważ nie natrafili na „ideał” jakim jest dla nich „cudownie piękna miljonerka”. I z winy takich właśnie mężczyzn, sabotujących małżeństwo z pobudek egoistycznych kobiety, która nie zdołały znaleść sobie męża, mają płacić podatki? Nie – to byłoby niesprawiedliwością, krzywdą, tyranją męskiej połowy ludzkości! – wołają zagrożone podatkiem staropanieńskim obrończynie „godności i wolności niewieściej”. Nowy rząd austrjacki sprawę tę niebawem rozstrzygnie.

„Gazeta Bydgoska” z 18 października 1930

Pan młody w chwili ślubu dostał napadu wścieklizny

11 sierpnia 2009

Pan młody w chwili ceremonji dostał napadu wścieklizny.

Wstrząsający wypadek zdarzył się ostatnio w Ołomuńcu. Młody robotnik Leopold Grund przed niedawnym czasem, gdy wracał wieczorem od narzeczonej z którą miał się ożenić, został pokąsany przez podejrzanego psa. Młody człowiek nie przypisywał do tego wypadku większego znaczenia, zwłaszcza, że rany nie były zbyt głębokie i wkrótce się zagoiły.

W dniu oznaczonym na ślub młodej pary, zgromadził się orszak weselny w kościele, państwo młodzi przyklękli przed ołtarzem, a ksiądz zaczął wypowiadać rotę przysięgi. W tej chwili pan młody zerwał się z błędnem wzrokiem i tocząc pianę, rzucił się na oblubienicę, zadając jej ukąszenie w ramię

Zapanował popłoch, jednak najbliżej stojący nie stracili przytomności i zdołali obezwładnić pieniącego się w okropnym ataku nieszczęśliwego. Skrępowanego przewieziono do zakładu dla obłąkanych, zaś jego narzeczoną, która – omdlała z przerażenia, poddano leczeniu pasteurowskiemu.

Nieszczęśliwy człowiek, ofiara psa wściekłego, po strasznych męczarniach zmarł.

„Gazeta Pleszewska” z 27 sierpnia 1930

Zabobony i talizmany Anglików

10 sierpnia 2009

Ze świata.
Zabobony i talizmany Anglików.

Ogół publiczności angielskiej, pomimo, że stoi na wysokim stopniu kultury, jest równocześnie niezmiernie zabobonnym. Niemal co drugi Anglik nosi przy sobie jakiś talizman, głęboko wierząc w jego skuteczne działanie. Wśród inteligencji dość dużą rolę odgrywa w tem oczywiście snobizm mody, – w warstwach niższych jednak wiara w zabobony jest bardzo istotną.

Pisma angielskie opowiadają np. o pewnej przekupce z Islingtton, która zawsze nosiła przy sobie naszyjnik z niebieskich paciorków, jako sposób zAbezpieczający przed… zapaleniem płuc. Pewnego razu sznurek, przetarty od ciągłego noszenia, pękł i część paciorków rozsypała się. Chociaż właścicielka czemprędzej je zebrała i nawlokła, to jednak… zapadła na silny katar.

Robotnicy portowi w Anglji uważają zwyczajną poduszeczkę do szpilek w kształcie serca za doskonały talizman przeciwko utonięciu. Ząbkującemu niemowlęciu angielskiemu uwiązuje się nitką u szyi ząb matki, i to koniecznie pierwszy ząb wyrwany. Dlatego też każda dziewczyna angielska starannie przechowuje pierwszy utracony ząb, na wypadek, gdyby wyszła zamąż i została kiedyś matką.

Naszyjnik wyrzeźbiony z dębowej kory ma chronić dzieci od dyfterji. Różnokolorowe kamyki, znajdowane obficie nad morzem, zawiązane w gałganek płócienny i powieszone w nogach łóżka – odpędzają rzekomo złe sny i zmorę. Żaden rybak angielski nie mówi nigdy słowa „rabbit” (dziki królik lub mały zając), gdyż to przynosi nieszczęście. Natomiast, celem uchronienia się od złego uroku, każdy z nich nosi przy sobie bodaj najdrobniejszy przedmiot z korala. Do tego samego celu służą też drobne ułamki okucia z uprzęży końskiej.

Również wiara w napoje miłosne jest pomiędzy ludem angielskim jeszcze i obecnie tak samo żywą, jak w czasach średniowiecznych. Parę kropel krwi z kurczęcia, wlanych przed północą w piątek do potrawy lub jakiegoś napoju i podanych przez kobietę mężczyźnie, ma wzniecić w nim miłość ku niej. Korzeń rośliny, zwanej „kurzem zielem”, zadany w szklance wina, rzekomo roznieca dogasające już uczucie i t. d.

„Gazeta Pleszewska” z 31 sierpnia 1930

Papierosy, które się same zapalają

10 sierpnia 2009

Papierosy, które się same zapalają.

Jedna z amerykańskich fabryk tytoniowych zamierza w najbliższym czasie wypuścić na rynek papierosy, które same się będą zapalały. Wystarczy taki papieros potrzeć o pudełko, a wnet zapali się, gdyż koniec takiego papierosa pokryty jest warstwą nieszkodliwego dla organizmu i pozbawionego zapachu składnika, który wspłomienia się przy lekkiem potarciu.

„Gazeta Pleszewska” z 20 sierpnia 1930

Jak pewien spryciarz najadł się do syta…

10 sierpnia 2009

Do jednej restauracji w Bydgoszczy wszedł okazały jegomość z trojgiem dzieci. Zajął miejsce przy stoliku i zamówiwszy sobie piwo, rzekł:

- Dziateczki moje, cobyście zjadły? Może po kotleciku?

- Dobrze, prosimy.

Jegomość zwrócił się więc do kelnera:

- Proszę trzy kotlety wieprzowe dla dzieci, a dla mnie dwa.

Wkrótce były już żądane kotlety.

- Teraz, moje dzieciu, zajadajcie smacznie.

Zjedzono kotlety, twarzyczki dzieci zarumieniły się, oczy nabrały blasku.

- A może jeszcze ciastek?

- O, bardzo prosimy.

- Proszę dzieciom ciastek, a mnie jeszcze piwo!

Wnet dzieci ochoczo zaczęły zajadać ciastka. Gdy gruby gość wypił drugie piwo, wstał i wziąwszy kapelusz, rzekł:

- Bądźcie dzieci grzeczne, ja tu zaraz wrócę, tylko kupię sobie cygara.

Po tych słowach poszedł.

Upłynęło pięć minut, kwadrans, pół godziny, a gość nie wraca.

Gospodarz, uwiadomiony przez kelnera, idzie do dzieci i pyta:

- Ależ coś bardzo długo siedzi wasz ojciec! Czemuż nie wraca?

- Nasz ojciec? Nie! Bawiłyśmy się tu na ulicy, aż przychodzi ten pan i mówi do nas: „Dzieci! czy będziecie jadły kotlety?” A my na to: „Będziemy!” A wtedy pan: „No to chodźcie do restauracji”. No i przyszłyśmy tutaj.

„Gazeta Bydgoska” z 9 października 1930

Przygoda burmistrza, który nie lubi czytać

10 sierpnia 2009

Przygoda burmistrza, który nie lubi czytać.

Na Śląsku niemieckim istnieje gmina Jarischau. Gmina, jak gmina, nie odznacza się niczem szczególnem z wyjątkiem burmistrza, który nie lubi czytać. „Kawałków” nie czyta lecz podpisuje, jak to się mówi na ślepo. I szłoby wszystko dobrze, gdyby nie złośliwy inspektor gospodarczy okręgu, który przedłożył pewnego dnia burmistrzowi do podpisu akt następującej treści:

„Jestem największym osłem w całem Jarischau, co niniejszem potwierdzam urzędowo”. Pan burmistrz podpisał i przyłożył nawet dla tem większej powagi pieczęć gminną, a gdy się wreszcie dowidział, o co idzie, ku ogólnej wesołości mieszkańców gminy, zaskarżył figlarza do Sądu.

Sędziowie, też ludzie – uśmiali się niezgorzej, niemniej jednak skazali dowcipnisia na 100 marek grzywny.

„Gazeta Pleszewska” z 21 września 1930

Złośliwe figle anonimowego kawalarza

10 sierpnia 2009

Złośliwe figle anonimowego kawalarza.

Jak donosi nasz korespondent warszawski, jednemu z kupców stołecznych p. Miecznikowi (Marszałkowska 44) urządził jakiś anonimowy dowcipniś serję przykrych kawałów. Pewnego dnia w pismach ukazało się ogłoszenie, że p. Miecznik poszukuje do nowoutworzonego przedsiębiorstwa buchalterów, stenotypistek, kopistów, korespondentów i t. p. W rezultacie do p. Miecznika zgłosiło się kilkaset osób, którym przerażony kupiec musiał tłumaczyć, że padł ofiarą żartu. Następnego dnia pojawił się anons, wzywający szoferów do zgłaszania się u p. Miecznika na dobrą posadę, później, że p. M. ma zamiar oddać używalność kuchni wzamian za obsługę, a wreszcie, że poszukuje młodej i przystojnej damy do towarzystwa. Na każde z tych ogłoszeń zjawiały się u p. Miecznika legjony poszukujących pracy, tak, że ostatecznie zdenerwowany kupiec oddał sprawę w ręce wydziału śledczego.

(Z.)

„Dziennik Poznański” z 14 sierpnia 1930

Bociany ofiarą elektryczności

28 lipca 2009

Bociany ofiarą elektryczności

Sto trzydzieści miejscowości w Szlezwiku pozbawionych zostało nagle światła elektrycznego. Nikt nie wiedział, co było przyczyną tego wypadku, aż wreszcie wysłani celem naprawy połączeń monterzy stwierdzili, że winowajcami były bociany. Zlot ptaków odbywał się w miejscu skrzyżowania kabli elektrycznych. Jeden z bocianów usiadł na drucie i padł rażony prądem. Zainteresowane tem inne bociany przypuściły formalny szturm na przewody elektryczne i pozrywały je, ciężko jednak okupując swoje zwycięstwo. Obok pozrywanych kabli leżało bowiem 90 trupów bocianich.

„Gazeta Bydgoska” z 17 października 1930

Następna strona »