Wpisy otagowane jako dowcipnisie

Amerykański żart

5 lipca 2015

Amerykański żart.

Następująca historja objawi co Amerykanin nazywa „practical joke” – szczególnie wesołym żartem. Obok szlachtuza w Milwaukee, znajduje się wspaniale urządzona apteka, której tylna ściana wyłożona jest wielkiemi zwierciadłami. Wpędzano właśnie do szlachtuza trzodę owiec, gdy nagle pyszny koncept strzelił do głowy jednemu z jankesów. Schwycił on barana przewodniczącego stadu i cisnął go do apteki. – W jednej chwili całe stado zrobiło w lewo zwrot i zanim poganiacze zdołali inwazji zapobiedz, becząc wpakowało się hurmem do apteki a było ich około 150. Nagle kilka baranów spostrzegło w lustrach stado owiec i wówczas rozpoczął się główny akt owego „practikal joke”. W jednej chwili lustro za sto dolarów rozprysło się w setki kawałków. Nie na tem jednak był koniec. Poganiacz chcąc wydostać owce z apteki, począł chwytać barana przewodnika, który przewidując zamiar człowieka, dał rozpaczliwego susa przez okno na ulicę. Heroiczny czyn barana był sygnałem dla całego stada; przez 10 minut przechodnie podziwiali wyskakujące z okna apteki owce i tłukące po drodze szyby, flaszki słoiki znajdujące się we wystawie. Przy tej eskapadzie około 80 owiec pokaleczyło się ciężko, przyprawiając tem rzeźnika o ciężką stratę. I to nazywają tam narodowym humorem.

„Gazeta Narodowa” z 21 lipca 1882

Spadkobierca w kłopocie

7 marca 2015

Spadkobierca w kłopocie.

W Montrouge, jak opisują dzienniki paryskie, otwarty został niedawno testament jednego ze zmarłych miejscowych mieszkańców, zawierający następujące dziwaczne rozporządzenie: „Oprócz mojego ruchomego i nieruchomego mienia, pozostawiam mojemu siostrzeńcowi 100.000 franków w złocie, które zakopałem w miejscu, wiadomem tylko mnie i mojemu psu Cezarowi. Siostrzeniec mój niechaj rozkaże tylko psu „szukaj!” a Cezar już do odpowiedniego miejsca zaprowadzi”. Łatwo się domyśleć, że uszczęśliwiony spadkobierca chwili nie zwlekał z udzieleniem odpowiedniego rozkazu, na który wszelako pies odpowiedział ukąszeniem go w łydkę! Podczas następnych ośmiu dni spadkobierca zalecony przez zmarłego wuja powtarzał sumiennie ze 20 razy, lecz zawsze ku wielkiej rozpaczy z tym samym rezultatem, tak, że zaczyna przypuszczać, iż wuj jeszcze na śmiertelnem łożu zadrwił z niego.

„Gazeta Lwowska” z 30 kwietnia 1887

Smutny skutek żartu

31 marca 2014

Smutny skutek żartu.

Wiadomy jest zwyczaj sławiański, wzajemnego oblewania się wodą młodzieńców i dziewcząt w poniedziałek wielkanocny. Praktykują go u nas z wielką satysfakcją zaściankowi adonisy na swych bogdankach i odwrotnie. Młódź wiejska hołduje jednak temu zwyczajowi z trochę zbyt rubasznem zamiłowaniem, pławiąc w czambuł wszystkie krasawice w pierwszym lepszym potoku lub rzece. Żart taki, posuwany po za wszelkie granice godziwości, smutne nieraz sprowadza skutki. Kilka dni temu stawało przed sądem krajowym lwowskim trzech parobków z Derewni, oskarżonych o zabójstwo z nieostrożności, popełniane właśnie skutkiem owego miłego zwyczaju. W tegoroczny poniedziałek wielkanocny ruski wrzucili oni służącą z nimi razem we dworze dziewkę do stawu w miejsce, gdzie woda sięgała na sążeń wysokości. Na krzyk topiącej się pospieszono z ratunkiem i wyciągnięto ją z wody, ale dziewka umarła jeszcze dnia tego samego. Cierpiała ona bowiem na wodną puchlinę w sercu, a gdy wpadła do wody, nastąpiła przerwa w cyrkulacji krwi a później śmierć przez paraliż. Sąd skazał każdego z winowajców na 2 miesiące więzienia. Godziłoby się naprawdę obywatelstwu i duchowieństwu wpływać, jeżeli nie na zniesienie, to przynajmniej na uszlachetnienie podobnych barbarzyńskich zwyczajów ludowych.

„Gazeta Narodowa” z 6 października 1864

Skandaliczny bioskop

15 marca 2014

Skandaliczny bioskop.

Ciekawą sprawę rozstrzygać będzie w tych dniach Tribunal de la Seine w Paryżu. Historya cała przedstawia się jak następuje: Panna Amalia Dupont miała dwóch starających się o jej rękę wielbicieli: pana Henryka Fischera i Andrzeja Doron. Wybór jej padł na Fischera, kiedy zaś wyszła zań za mąż, Doron postanowił zemścić się na młodej parze. W tym celu przekupił służbę nowożeńców – i w ich sypialni ustawił aparat kinematograficzny i fonograf, które automatycznie porobiły zdjęcia momentalne i głosowe ich wzajemnych pieszczot i rozmów. Następnie mściwy pan Doron, w wesołem męskiem kółku, naprodukował w autentycznych głosach i nader interesujących obrazach „miodowy miesiąc pp. Fischerów”. Dowiedzieli się o tem Fischerowie, i wytoczyli dowcipnisiowi proces o „zaburzenie spokoju domowego”.

„Goniec Polski” z 25 października 1907

Moskiewski żart karnawałowy

22 lutego 2014

Moskiewski żart karnawałowy.

Kilku bogatych kupców w Carycynie, zaprosiło dwanaście zamężnych kobiet na przejażdżkę sankami, poczem w pierwszorzędnej restauracji miejskiej utraktowano je przekąską. Co im do picia tam podano, niewiadomo, dość że potem wszystkie dwanaście kobiet zapadło w sen głęboki. W czasie snu, kupcy rozebrali je wszystkie doszczętnie z sukien i zabrawszy te suknie z sobą, uciekli i uwiadomili mężów, gdzie się ich żony znajdują. Można sobie wyobrazić gniew, jaki ogarnął mężów i wstyd owych rozebranych kobiet, skoro się obudziły.

„Dziennik Polski” z 23 lutego 1902

Żart z papugami

12 października 2013

Zabawny żart na Prima Aprilis, udał się pismu genueńskiemu Il Successo. W pierwszych dniach marca pojawiła się w mieście choroba nieznana, pochodząca od papug brazylijskich. Rada sanitarna Genui wydała z tego powodu kilka komunikatów, w których ogłosiła przepisy, jak wystrzegać się choroby i rozpoznawać papugi podejrzane. Ogłoszenia te, zwyczajem włoskim, były porozlepiane na rogach ulic. Rano w dniu l kwietnia ukazały się nowe plakaty z herbem Genui, wzywające wszystkich właścicieli papug, by na mocy art. 319 przepisów sanitarnych i art. 207 rozporządzeń policyjnych w tymże dniu niebezpieczne ptaki przynieśli do ratusza, gdzie będą dokonane oględziny lekarskie. Za uchybienie temu przepisowi wyznaczono karę 5 lirów. Ogłoszenie Il Successo podpisane było tak, iż uważny czytelnik mógł odkryć, że chodzi tu o żart karnawałowy. Ale właściciele papug wzięli tę sprawę na seryo i niebawem na ulicach Genui ukazały się całe orszaki ludzi, przeważnie sług, znoszących papugi do ratusza. W ratuszu z powodu tej niespodziewanej inwazyi papug, zapanowało ogólne zdumienie, lecz gdy dowiedziano się o żarcie, urzędnicy każdą nową papugę przyjmowali komicznym śmiechem. Najgorzej jednak wyszli ludzie z papugami w drodze powrotnej, bo, mieszkańcy, dowiedziawszy się o żarcie, zasypywali ich gradem dowcipów.

„Gazeta Lwowska” z 24 kwietnia 1897

Wstrętny figiel

31 sierpnia 2013

Wstrętnego też zdziczenia obyczajów dowodzi figiel, na jaki pozwolił sobie jeden z dzienników niemieckich. Przecież redakcja, choćby nawet prowincjonalnej gazety, składać się musi z ludzi zaliczających się do inteligencyi, a ludzie tacy powinniby mniej więcej przynajmniej wiedzieć, co się uczciwemu pismu godzi a co nie godzi. Tymczasem „Oberschlesische Grenz-Zeitung” zdobyła się na koncept następujący: w numerze z dnia 31 marca ogłosiła, że dnia 1 kwietnia, na błoniach miejskich, pewien dobroczyńca, który pragnie pozostać bezimiennym, rozdzieli między ubogich 50 centnarów placka i kilkadziesiąt kóp jaj. Te centnary pieczywa, w zestawieniu z datą, w innych warunkach mogły wprawdzie budzić pewne podejrzenia; ale nikt, a tem bardziej sami biedacy nie przypuszczali, żeby tak poważne gremium, jakiem być winna redakcya dziennika, tak dzikiego prymaaprylisowego żartu z ich nędzy dopuścić się mogło. Od samego tedy ranka aż do późnego wieczora – godzina bowiem nie była oznaczona – błonie miejskie roiło się mrowiem biedactwa, oczekującego na owo dobroczynne rozdawnictwo, o którem się nikomu nie śniło. Można sobie wyobrazić usposobienie i uczucia tego tłumu nędzarzy, z którego sobie tak okrutnie zadrwiono. Nic dziwnego, że zwiedzeni tak nielitościwie, dopuścili się w końcu pewnych ekscesów. Nic też dziwnego że naród, którego śmietanka, dla własnej niesmacznej uciechy, pozwala sobie płatać tak nieludzkie figle najuboższym ziomkom nie żywi w sobie ani jakiegobądź szlachetniejszego uczucia względem narodu obcego, tak różnego odeń pochodzeniem, językiem, zwyczajami, obyczajami i – przeszłością…

„Głos Rzeszowski” z 27 kwietnia 1902

Niedyskrecje stacji nadawczej

6 listopada 2012

Niedyskrecje stacji nadawczej.

W Stanach Zjednoczonych radjofonja nie jest zmonopolizowana, jak w Europie; ogromna ilość firm przemysłowych, kościołów, dzienników, agencji prasowych, propagandowych i t. p. w rozmaitych stanach, w różnym czasie i na różnych falach, nadaje komunikaty lub koncerty najbardziej odpowiadające celom, stawianym przez nadawców. Ponieważ nikt w Ameryce nie wie, kto, co i o jakiej. porze będzie nadawał przez radjo, ta okoliczność nasunęła żartownisiom w małem mieście stanu Ohio pomysł połączenia domowej instalacji telefonicznej z głośnikiem pewnego wytwornego klubu.

Kiedy rzecz cała była gotowa, w godzinach, gdy w klubie zbierało się najliczniejsze towarzystwo, sprawcy „kawału” radjowego zaczęli nadawać sensacyjne wiadomości, ujawniające pewne, wymyślone lub istotne, wykroczenia, których mieli dopuścić się wybitni członkowie tego klubu. Podano więc sensacyjne wiadomości o uprawianiu przez owych członków klubu, szmuglu napojów alkoholowych, zdrad małżeńskich, zaciąganiu wielkich długów, nie wahając się przed rozgłoszeniem tą drogą wielu innych, intymnych szczegółów z życia prywatnego osób, cieszących się opinią ludzi bardzo zamożnych i solidnych. Zrozumiała była panika, która podawanie codzienne tego rodzaju wiadomości, nie nadających się do rozgłaszania publicznego, musiało wywołać w sferach towarzyskich. Skompromitowani obywatele postanowili wreszcie wnieść skargę do władz policyjnych, które ze swej strony zwróciły się przedewszystkiem do Waszyngtonu z zapytaniem, jak należy postąpić w tej sprawie?

Otrzymano odpowiedź, aby natychmiast zmontować automobil z przyrządami radjogonometrycznemi i wysłać na miasto, celem wykrycia tajnej stacji nadawczej. Jak podają dzienniki amerykańskie, sprawcy tego niesmacznego kawału zameldowali się sami w policji, dzięki czemu afera ich została wykryta i zdemaskowana.

„Gazeta Lwowska” z 23 marca 1929

Żartownisie – adres policji

6 listopada 2012

Głupi żart.

Ulicą Serbską przechodził dziś włościanin z Janowa Wasyl Semeńczuk, i zapytał dwóch młodych ludzi, którędy się idzie na policyę, bo ma tam interes. Na to jeden z dowcipnisiów pokazał mu na wiszącą przed sklepem chustkę i powiedział: weź tę chustkę, a zaraz będziesz wiedział, którędy się na policyę idzie! Poczciwy i ograniczony chłopek pomyślał chwilę, a potem zdarł chustkę z wystawy, ale w tejże chwili wyskoczył kramarz i wśród wielkiego zbiegowiska kazał głuptasa aresztować i odprowadzić na policyę, gdzie biedaka, po wytłumaczeniu całego zajścia, wypuszczono znów na wolność. Czy jednak Semeńczuk zapamiętał sobie drogę na policyę – o tem wątpić należy.

„Goniec Polski” z 29 sierpnia 1907

Żartowniś 1879

5 lipca 2012

Mistyfikacja, której ofiarą padli niedawno dwaj mieszczanie lwowscy, zagrożeni śmiercią itd., jest niczem w porównania z procesem, jaki się toczy obecnie przed sądem wojennym marynarki angielskiej w Devenport. Porucznik okrętowy Coyte, mając szyfrę telegramów rządowych, zabawiał się dłuższy czas wysyłaniem rozkazów do rozmaitych stacyj morskich, ażeby chwytano urojonych korsarzy fenijskich, transporty torpedów itp. na Oceanie Atlantyckim. Admirałowie i dowódcy statków dali się wziąć na lep temu figlarzowi, i cała eskadra przez dłuższy czas uganiała po morzu bez najmniejszej przyczyny, ale z niemałym kosztem dla skarbu, póki telegrafista w Kingstown na wyspie Jamajce nie odkrył fałszerstwa. Żarcik ten drogo kosztować będzie swego sprawcę, bo „sąd wojenny nie żartuje”.

„Dziennik Polski” z 6 maja 1879

Strachy w Winnikach koło Żółkwi

9 lutego 2012

Strachy.

W Winnikach wiosce będącej atenencją Żółkwi, umarła kilkanaście dni temu żona pewnego włościanina, a po jej śmierci rozeszła się natychmiast po wiosce pogłoska, że w chacie zmarłej coś straszy. Strach ten objawiał się w nocy dosyć gwałtownie, „kidał” jak mówiono po izbie ożogami, kociubą, a następnie wziął się do głowni,słowem zachowywał się tak, jak zwykł się w takich razach każdy strach zachowywać. Mąż zmarłej rozpowiadał o nocnych hecach stracha wszystkim mieszkańcom wioski, i każdy z nich gotów był przysiądz, że stracha sam na własne oczy widział. Pogłoska ta doszła do takich rozmiarów, że doszła aż do wiadomości starostwa w Żółkwi. Ażeby rzecz zbadać i wykorzenić zabobon między ludem, starostwo wysłało do Winnik dwóch żandarmów ażeby jeśli im się uda, stracha schwytali i zaaresztowali. Cóż się jednak dzieje? Jeden z żandarmów był człowiekiem bardzo zabobonnym a do tego nerwowym. Podczas gdy czuwał wraz z swoim towarzyszem w chacie, w której straszyło, fantazja jego tak się rozbujała, że dostał pomieszania zmysłów. Nieszczęśliwego odwieziono do domu obłąkanych we Lwowie. Szaleństwo żandarma, któremu uległ podczas czatowania na stracha, umocniło przekonanie między ludem, że strach rzeczywiście hula w chacie po nocy, mówiono, że żandarm dla tego zwarjował, ponieważ o niego „ditko się obtarł”. Po tym wypadku starostwo postanowiło wziąć się energicznie do stracha. P. Przedrzymirski, inspektor policji w Żółkwi, wraz z p. Wł. Niementowskim koncypientem notarjalnym, w asystencji kilku żołnierzy policyjnych, zagrzawszy odwagę tych ostatnich udali się do Winnik, uzbrojeni w rewolwery i rozłożyli się na noc w chacie. Pogasili światło i nabiwszy broń, czekali na przyjście stracha. I strach się nie pokazał. Ta sama rzecz powtórzyła się następnej nocy, poczem gospodarz chaty oświadczył, że strach już się więcej nie pokazał. Widocznie rewolwery poskutkowały.

Żandarm, który zwarjował, ma się lepiej.

„Dziennik Polski” z 2 lutego 1875

Handlarz kotów

12 maja 2011

Handlarz kotów.

W jednym z dzienniczków lokalnych, wychodzącym dla miejscowości pod Londynem położonych, ukazał się dnia 23-go września anons następujący:

Tysiąc kotów zakupi pewien fermer w koloniach, aby położyć koniec pladze, jaka go nawiedzała w postaci szczurów i myszy. Jesteśmy gotowi zapłacić 29 szylingów za każdego zdrowego kota, który będzie przyniesiony naszemu reprezentantowi na stacyi w Redhill, we środę, między drugą a czwartą popołudniu.

Na długo przed oznaczonym terminem, o dziewiątej z rana, zapukał do drzwi naczelnika stacyi mały chłopak, niosąc w koszyku dwa koty:

- Czy to pan kupuje koty ? – spytał urzędnika.

- Koty?!

Zdziwienie jego wzrosło, gdy za chwilę przyniesiono siedm kotów w pudełkach i koszykach. O jedenastej zajechała powozem jakaś dama i przywiozła ze sobą trzynaście kotów; od południa koty zaczęły napływać tłumnie w koszykach, skrzyniach, pakietach, szmatach. Każdy pociąg przybywający z Londynu przywoził dziesiątki kotów, o drugiej było dwieście, o trzeciej z górą trzysta. Osoby, które je przywiozły, nie chciały ruszyć się z miejsca i zapełniały dworzec mimo upominań naczelnika. Przecież szło o znakomitą sprzedaż! Każdy, kto ukazał się na progu stacyi był przyjmowany okrzykami, jako kupiec, lecz najczęściej wydobywał z pod płaszcza… nową skrzynkę z kotem.

Gdy wreszcie około siódmej przekonano się, że anons był figlem nieznanego żartownisia, gniew tłumu wyładował się w przekleństwach, a co gorsza, za przykładem jednego, wszyscy wypuścili koty z koszów i skrzyń nie chcąc mieć kłopotu w jeździe powrotnej. Przerażone krzykiem zwierzęta rzuciły się ku wyjściu, na ulicy opadły je psy, włóczące się pod dworcem i zaczął się piekielny wyścig wśród szczekania, wycia i miauczenia. Koty pędziły jak szalone, wskakiwały do bram, drapały się po gzymsach, wpadały do okien parterowych, pod którymi psy urządzały ze swej strony energiczny koncert. W sklepach powstawała chwilami istna panika, gdyż koty drapały się po półkach i wpijały pazurami w każdego, kto był na ich drodze. Firma, wymieniona w inseracie, okazała się oczywiście fikcyjną.

„Goniec Polski” z 9 października 1907

Piśmienny odyniec

6 września 2010

Piśmienny odyniec.

Ze styczniowego polowania w Staszowskich dobrach hr. Andrzeja Potockiego, na którem, jak wiadomo, padło 37 dzików donoszą o następującym wybornym żarciku myśliwskim:

Ostatniego dnia hr. S ., stojąc na stanowisku, spostrzegł dzika, zdążającego wprost ku niemu, Przypuściwszy go na strzał, zabił na miejscu. Zbliżając się do zabitego dzika, zdziwił się bardzo, zobaczywszy, iż ma on na szyi uwiązany list. Zdziwienie było jeszcze większe, gdy dostrzegł, że list adresowany do niego i to na tem stanowisku, na którem stał obecnie. Rozpieczętował więc list i odczytał co następuje :

„Jaśnie wielmożny hrabio! Ponieważ zabiłeś mego ojca, matkę i innych szanownych członków mojej rodziny, więc ogarnęła mię rozpacz i widzę, że nie mam po co żyć już na świecie. Wskutek tego postanowiłem odebrać sobie życie, idę więc prosto na ciebie, abyś mnie nie zabił. Zanoszę tylko prośbę o celny strzał abym się długo nie męczył. Odyniec-samobójca”.

Gdy miot się skończył i myśliwi się zeszli, śmiechy i żarty zapanowały ogólne. Przygodę wyjaśniono tak: W cukrowni w Rytwianach chowano młodego dzika, którego zobaczywszy hr. Br., towarzysząca łowom, uplanowała zrobić jednemu z myśliwych powyższego figla, a zwierzywszy się ze swego planu łowczemu, znalazła w nim poparcie. Otóż napisawszy list, zawiązano go dzikowi na szyi, a ponieważ w roku bieżącym śniegi były bardzo wielkie, więc łowczy wydeptał ścieżkę prosto do stanowiska, na którem miał stać hrabia S. Przed naganką puszczono dzika na ścieżkę; postraszony dobrze kijem, przeszedł udeptaną ścieżką na przeznaczone miejsce, i padł od celnego strzału.

„Łowiec” z 1 maja 1891

Przyjacielski dowcip

24 czerwca 2010

Zarząd jednego z pierwszych hoteli wiedeńskich otrzymał w tych dniach depeszę z Pragi od pewnego bankiera, który zamawiał sobie osobny pokój, mając następnego dnia przyjechać do Wiednia z żoną. W godzinę nadeszła druga depesza, bez podpisu, ostrzegająca, iż młodzi państwo, o których przybyciu otrzymał zarząd doniesienie, podejrzeni są o zamiar samobójstwa, należy ich przeto strzedz i zawiadomić policyę. Rządca hotelowy pospieszył tedy do dyrektora policyi, który wyznaczył dwóch strażników, aby przebrani za kelnerów pilnowali przybyłych. Młoda para zajechawszy na drugi dzień do hotelu, witaną była z wielkiem uszanowaniem przez wszystkich, a szczególnie obsługiwali ją troskliwie dwaj kelnerzy. Po obiedzie, który z wybornym apetytem wesoło zpożyli, zapragnęli wypocząć i oświadczyli to służbie. Mimo to raz jeden, raz drugi kelner miał jakiś interes wypływający z troskliwości o dobre obsłużenie gości, którzy wreszcie zmuszeni byli zamknąć się. Oba kelnerzy ustawili się pod drzwiami i podsłuchali następującą rozmowę. „Przecież raz jesteśmy sami, mówił pan, gniewa mnie ta przesadzona grzeczność tych ludzi; ani razu nie mogłem cię pocałować mój gołąbku”. „I ja sobie to myślałam” odrzekła pani. „No, więc teraz serdeczny całus” – i przycisnął piękną żonę do serca, całus był długi, przez kilka minut zrobiła się cisza, wreszcie młoda żona, której oddechu brakło z lekkim okrzykiem padła na krzesło. W tej chwili otwarły się drzwi gwałtownie, a obaj kelnerzy pospieszyli – na pomoc. Podróżny oburzony uderzył pięścią w stół i zawołał: „Idźcie sobie do stu djabłów! cóż to jesteśmy pilnowani?”. „Oczywiście, odpowiedział jeden z nich, nic z tego, dziś się państwo nie zabijecie”. Na hałas ten zbiegła się służba hotelowa, przybiegł zarządca – wszyscy myśleli, że już katastrofa nastąpiła. Po chwili rzecz się wyjaśniła. Druga depesza pochodziła od przyjaciela, który młodemu żonkosiowi figla chciał zrobić – i powiodło mu się.

„Czas” z 29 września 1877

Zemsta dziennikarza

14 listopada 2009

Zemsta dziennikarza.

Niebezpiecznie jest zadzierać się z dziennikarzami, zwłaszcza jeżeli się jest dyrektorem teatru. Jeden z gazeciarzy paryskich zemścił się za małe nieporozumienie z dyrekcyą teatru „Ambigu” następującym anonsem:

„Pies, widocznie dotknięty paroksyzmem wściekłości, uwijał się wczoraj po polach Elizejskich, napadając kilka osób przechodzących. Ścigane odważnie przez żandarma, którego imię niestety nie jest nam znane, przeleciało to wściekłe zwierzę przy Bulwarze i schroniło się do teatru „Ambigu” którego brama była przypadkowo otwarta. Pomimo wszelkich poszukiwań nie powiodło się dotąd wyśledzić jego kryjówki”.

Rozumie się samo przez się, że tego wieczora nie było żywej duszy w teatrze i artyści popisywali się przed pustymi ławkami; dyrekcya straciła w ciągu kilka dni 10,000 franków, i dopiero kilkakrotne ogłoszenia, zbijające tę wieść, zdołały zwabić znowu publiczność do tego teatru.

„Światło” nr 2 (luty) 1888

Następna strona »