Wpisy otagowane jako tresura

Spadkobierca w kłopocie

7 marca 2015

Spadkobierca w kłopocie.

W Montrouge, jak opisują dzienniki paryskie, otwarty został niedawno testament jednego ze zmarłych miejscowych mieszkańców, zawierający następujące dziwaczne rozporządzenie: „Oprócz mojego ruchomego i nieruchomego mienia, pozostawiam mojemu siostrzeńcowi 100.000 franków w złocie, które zakopałem w miejscu, wiadomem tylko mnie i mojemu psu Cezarowi. Siostrzeniec mój niechaj rozkaże tylko psu „szukaj!” a Cezar już do odpowiedniego miejsca zaprowadzi”. Łatwo się domyśleć, że uszczęśliwiony spadkobierca chwili nie zwlekał z udzieleniem odpowiedniego rozkazu, na który wszelako pies odpowiedział ukąszeniem go w łydkę! Podczas następnych ośmiu dni spadkobierca zalecony przez zmarłego wuja powtarzał sumiennie ze 20 razy, lecz zawsze ku wielkiej rozpaczy z tym samym rezultatem, tak, że zaczyna przypuszczać, iż wuj jeszcze na śmiertelnem łożu zadrwił z niego.

„Gazeta Lwowska” z 30 kwietnia 1887

Lis chowany

6 listopada 2012

Lis chowany – jego figle.

Co to za uciecha i zabawa na wsi mieć lisa wychowanego od wczesnej młodości i wykarmionego od szczenięcia mlekiem. Miałem tego dowody – figle i zabawy takiego lisa. wdzięczność dla mnie, przywiązanie i wiara stale mi okazywane, domyślność obok nadzwyczajnej inteligencyi i filuteryi, przechodzą wprost pojęcie. Żadne stworzenie, nawet pies, nie może iść z lisem w porównanie – nic też dziwnego, że jest on dla naszej zwierzyny najniebezpieczniejszym szkodnikiem. Właściwa mu przezorność i spryt uniemożliwiają całkowite jego wytępienie. Trutka i żelazo często zawodzi, bo samice i starsze lisy doświadczone trudne do ujęcia lub otrucia.

Mój „lisio” zamieszkiwał ogród przy dworze w Libertowie – na zawołanie „lisiu” zjawiał się galopem, machając kitą w prawo i lewo na znak zadowolenia. Po przywitaniu się, któremu towarzyszyło skomlenie, siadał przy mnie, patrząc mi w oczy, aportował rzucane przedmioty, wyskakując z nimi na ławeczkę – a że i jamnik zwykle mi towarzyszył, zaczynały się harce i gonitwy, przewracania, kłębowania i niby walka, objawiająca się duszeniem za gardło, jednak całkiem nieszkodliwem. Żył z jamnikiem w braterskiej zgodzie i przyjaźni, do tego stopnia, że gdy go nie widział, szukał go skomląc i dotąd to czynił, póki go nie znalazł lub nie zwabił.

Do pokojów przychodził regularnie wieczorem na figle, harce z jamnikiem, aportowanie – nie wchodził jednak drzwiami, lecz okienkiem z piwnicy, po schodach, przez otwarte drzwi piwniczne, któremi dziewki przynosiły wieczorny udój mleka celem rozlania go na misy. Tu już regularnie lisio oczekiwał na nie, pił mleka, ile chciał, odpędzany i straszony szczerzył zęby i szczekał, dziewki uciekały, on za niemi, wprost potem z piwnicy przybiegał do mnie na kanapę i witał się jak zwykle. Po przywitaniu się, raczył mnie ciekawym karesem. Łokieć mój lub noga w fantazji lisa przybierały postać istoty, którą uważał za godną swej miłości lisiej – objawiał ją też z zapałem nie zważając na bicia i odpędzania. Jestem pewny, że w ten sposób chciał mnie, bo tylko do mnie takie amory okazywał, objawić swoją wdzięczność, przyjaźń i zaufanie.

Wobec domowników zachowywał się bez bojaźni – ale zawsze zapewniał sobie na wszelki wypadek odwrót. Pyszny był wtedy – w oczach i w całem ciele malowała się ta ostrożność – dla rysownika byłby wtedy znakomitym modelem. Dla obcych był zawsze nieprzystępny, niedowierzający – za przybyciem obcego chronił się zwykle pod kanapę lub pod łóżko. Dla mnie zachował niezmienioną przyjaźń i wiarę aż do końca życia. Koniec miał oczywiście tragiczny – ponieważ zaczął znosić kury wiejskie, za które musiałem płacić, kazałem go trzymać na łańcuszku i jednej nocy został przez przybyłe psy wiejskie zaduszony. Żal mi go było bardzo – ale zwykły to koniec chowanych i ulubionych zwierząt i ptaków.

Jeszcze jedno zdarzenie: W ulu, w ogrodzie, zagnieździły się szerszenie; chcąc je zniszczyć, stanąłem sobie z laseczką koło ula i każdego nadlatującego szerszenia zabijałem na wchodnem do ula. Lisio mój oczywiście zjawia się zaraz przy tej operacyi – siada przy mnie i przypatruje się. Raptem skacze w górę może na metr wysoko, łapie nadlatującego szerszenia, zagryza i wypluwa. Powtarza to potem kilka razy. Przestałem sam zabijać szerszenie, przypatrując się ze zdumieniem na mojego lisia, który w jednej chwili zrozumiał, o co chodziło…

Spostrzeżenia z natury. II. Spisał Józef Padlewski. „Łowiec” z 15 marca 1903

Psie historye

5 lipca 2011

Psie historye.

Jeden z najczcigodniejszych książąt Kościoła polskiego, ogromny amator psów, wywołał niebywałe zgorszenie w gronie pobożnych dam, twierdząc pół żartem a pół seryo, że i pies ma duszę, tylko inną niż człowiek.

Nie wdając się w dyskusyę na ten temat, przyznać jednak muszę, że czworonogi przyjaciel człowieka okazuje niejednokrotnie tak niezwykły rozum, iż tylko braknie mu mowy. Przywiązanie jego staje się przysłowiowem, poświecenie przechodzi częstokroć granice wiary w możliwość istnienia czegoś podobnego, umiejętność wyczytywania z oczu pana jego żądań i rozkazów jest wprost bajeczną.

Widziałem psa, który na drugi koniec miasta biegł sam z koszem w zębach do znanego sobie stragana po winogrona. Przybywszy na miejsce, stawiał kosz u nóg kupca, ten stosownie do znajdującej się na dnie kosza kwoty, ważył grona, pies tymczasem otrzymawszy gałązkę, owocu, przytrzymywał ją łapą, by ze smakiem spożywać jagody, które namiętnie lubił. Z pełnym koszykiem wracał potem z dumnie podniesioną głową do domu.

Znany jest we Lwowie z przed lat fakt, jak to pies samotnego dziennikarza Cz. wpadł do handelku, w którym zbierali się codziennie koledzy jego pana i tak długo dręczył ich szczekaniem i naprzykrzaniem się, aż wreszcie zwrócił na siebie uwagę i biegnąc w podskokach, zaprowadził do ciężko chorego, lezącego w gorączce bez żadnej pomocy samotnika.   Czytaj dalej…

Samodzielność psa

12 maja 2011

Samodzielność psa.

W Paryżu, przed kilkunastu dniami, dokonał włoczęgowskiego, lecz od wielu lat z dziwną regularnością prowadzonego żywota pies, będący szczególnym okazem psiej samodzielności. Cały Paryż znał go: był on duży, biały, z czarnymi pręgami nad oczyma. Od pręgów tych zwano go Tape-a-l’oeil. Skąd się wziął na bruku paryzkim, ani on sam, ani nikt nie umiał powiedzieć; przysięgają się tylko niektórzy, że już za cesarstwa go widywali, co znaczy, iż byłby to pies ogromnie stary.

W Paryżu psa błąkającego się samopas każdy przywłaszczyć sobie może, a „przekonanego” o włóczęgowstwo stróże porządku zabijają bez miłosierdzia. Tape-a-l’oeil nie dał się przecież ani przywłaszczyć, ani zabić, a władza, stwierdziwszy jego tożsamość, przekonawszy się, że to jest istotnie Tape-a-l’oeil, uczyniła dlań wyjątek i tolerowała jego przechadzki i wycieczki, ile że zawsze był stateczny i jak pamięcią sięgnąć, Tape-a-l’oeil trzymał się zawsze przykładnie, awantur nie robił i jak najmniej z innymi kundlami się zadawał.

Tape-a-l’oeil doszedł do przekonania, że najlepiej pana nie mieć; żadnego też nie uznawał. Rano, przed śniadaniem, nieodmiennie odbywał promenadę hygieniczną na Polach elizejskich dobiegając nieraz do lasku Bulońskiego – miał tam widać jakieś wspomnienia. Punktualnie o 12ej już był u Duvala, pod kościołem św. Magdaleny. Tu jadł co raczył, był bowiem wybredny. Stąd do „Café Anglais” nie tak już daleko, więc też około drugiej tam wachlował dokoła stolików, z których sypały się dlań okruchy pasztetów. Potom dopiero udawał się do „Café de la Paix” albo do „Américain”, zależnie od tego, gdzie znalazł więcej znajomych. Tu raczono go cukrem moczonym w kawie lub koniaku, co rozumie się, w dobry humor pieska wprawiało. Wieczorem ta sama historya; obiad w jednej z pierwszych restauracyj i cukier z kawą lub koniakiem. Pewien Anglik pragnął, jak mówią, nauczyć psa cygara palić, do tego jednak nie dał się Tape-a-l’oeil nakłonić.

Miał cztery domostwa, w których sypiał: hotel Terminus, du Louvre, Grand Hotel i Orient. Wszędzie miał kąt i w kącie siennik. Jeżeli się zabałamucił gdzie, a zdarzało się to czasami po nadmiernej libacyi cukru… z koniakiem, łapą drapał i szczekał przed bramą. Portyer zawsze mu otworzył, tak był powszechnie tolerowany i lubiany.

„Łowiec” z 1 maja 1891

Oswojony myszołów

6 września 2010

W tym roku na wiosnę znalazł pewien leśniczy w okolicy Naunhof w parowie leśnym massę żywą, którą stanowiły dwa myszołowy tak z sobą pazurami spojone, iż się rozdzielić nie mogły. Przyniesiono mi żywcem owe dwa w jedność połączone myszołowy, z których jednego chloroformem zabiłem i wypchałem. Jaki mógł być powód tak zażartej walki nie wiadomo. Drugiego, pięknie brunatnemi i różowemi barwami naznaczonego, z siwemi oczami, pozostawiłem żywego i posiadam go dotąd. Przez lato trzymałem go na łańcuszku silnym w ogrodzie, i karmiłem mięsem ptaków drapieżnych. Dla obcych był on niedostępny i złośliwy, zrywał często łańcuch, a wtedy nie mało miałem kłopotu z łowieniem go. Drażniony przez inne ptaki lub głodny, wrzeszczał przeraźliwie. W Październiku zdjąłem mu więzy i wróciłem zupełną wolność, lecz jakież było moje zdziwienie, gdy syn swobody nie uleciał, lecz dobrowolnie pozostał w niewoli. Odtąd chodzi po ogrodzie i dziedzińcu, biega lub lata, gdzie mu się podoba, kłóci się z dwoma moimi jamnikami o mięso i żer, widząc kąpiące się gołębie, lub psy wodę pijące, czyni to samo, ugania za psami i kąsa je w ogon. Wieczorem idzie do szopy, i dziobem kuje w beczki i t. d. Na zawołanie „Karol” przybiega natychmiast. Zaprawdę rzecz nie do pojęcia, iż ptak drapieżny i tak płochliwy może się do tego stopnia ułaskawić!

Sport-Zeitung.

„Łowiec” z 1 maja 1879

Łowienie kun przez chłopów

24 czerwca 2010

Żużel 10. Grudnia 1885.

Łowienie kun przez chłopów.

Kuna jest zwierzęciem drapieżnem i robi często znaczne szkody gospodyniom w drobiu. Daje przyjemne, ładno i drogie futro – tumaki krajowe. Z ogonów żydzi robią czapki świąteczne. Te dwie okoliczności, szkody wyrządzane i drogie futro, są przyczyną, że chłopi łapią ją z namiętnością dla zysku. U nas są dwa rodzaje kun: lasowa, żółto-bronzowa i domowa fioletowo-bronzowa z czerwonym ogonem, czarniawą głową i łapkami, a zupełnie białem podgardlem. Pierwsza żyje w większych lasach, druga trzyma się na wsi. W nocy prowadzi swe rozbójnicze rzemiosło, W dzień przesiaduje w budynkach gospodarskich, najczęściej w szopach i stodołach pełnych zboża. Przez uleżenie się zboża powstaje pod płatwą próżne miejsce, rodzaj tunelu, którym, gdy kuna dojdzie do jakiego słupa w środku zboża stojącego, spuszcza się koło niego w dół. Tu robi sobie legowisko, w którem dzień przesypia. Gdy obok nieostrożna mysz się pojawi, sprawia miłe przebudzenie – podkurek dla zaspanej kuny.

W wyżej wymienionej wsi, w której mieszkam, są dwaj gospodarze Toporowski i Wolski, których całozimowem zajęciem jest łowienie kun. Do pomocy mają dwa psy. Jeden ciężki biały kundys Biłyk; drugi mieszaniec z legawcem, czarny Kruczek. Nietylko w swojej wsi, lecz w całej okolicy na milę i więcej w promieniu są oni znani. Gdy padnie ponowa, zaraz z brzaskiem dnia obchodzą wieś dokoła, szukając tropu kuny. Znalezionej już nie opuszczą, a jeśli nie ma, to idą po innych wsiach szukając, czy zdradziecki śnieg nie wyda im tajemnicy. Skoro się ukażą ci myśliwi w której z okolicznych wsi, zaraz nadobne gosposie zapraszają i traktują najlepszymi przysmakami obrońców kur i gęsi przed ich srogim nieprzyjacielem – kuną. Nic tym gościom nie odmówią, nie zapominając i o pieskach.   Czytaj dalej…

Nie dla psa kanapa

24 czerwca 2010

Nie dla psa kanapa.

Mojemu Hektorowi – tak opowiada pewien myśliwy – zachciało się wygódek. Miał porządny siennik nie daleko drzwi, tymczasem zapachła mu kanapa. Nic dziwnego, była miękka i stała blisko pieca. Ale pies tak dobrze wychowany jak mój Hektor ani śmiał zamarzyć, ażeby kiedy w mojej obecności wyskoczyć na kanapo. Zanadto dobrze znał moje surowe zasady pedagogiczne. Tymczasem kilka razy znalazłem na kanapie ślady jakichś niedokładnie oczyszczonych nóg. Zkąd się one tam brały? Surowem okiem spoglądałem na Hektora, a ten oczy spuszczał, jak gdyby miał złe sumienie, lecz na gorącym uczynku nie schwytałem go nigdy. Kiedy pies mógł się puszczać na te wygódki? W tem sęk. Byliśmy bezustannie razem, chodził wciąż za nogą, spał w tym samym pokoju, a gdym świecę zgasił, widziałem go zawsze przyzwoicie śpiącego na sienniczku koło drzwi. Wtem samem położeniu widziałem go znów rano, ledwie się rozwidniło. A przecież mogło się to odbywać tylko w nocy. Postanowiłem Hektora wziąć na próbę.

Pewnego razu zganiłem świecę i udałem, że śpię. Pies się nie ruszał. Po chwili oczekiwania zacząłem chrapać. Tego sygnału głębokiego snu oczekiwał snać Hektor, gdyż wstał i zaczął się wynosić z siennika. Że zaś, chcąc się dostać na kanapę, musiał przechodzić tuż poprzed moje łóżko, przemykał się tak cichutko jak cień. Nareszcie dostał się do kanapy i rozłożył na niej jak najwygodniej.

Złapałem więc Hektora na gorącym uczynku. Nie chciałem jednak wymierzać natychmiastowej sprawiedliwości. Chytrość ta poczciwego na pozór przyjaciela bolała mnie jednak i postanowiłem ją zwalczyć chytrością.

Nazajutrz, wypędziwszy Hektora na dwór, wydobyłem z kredensu miałkiego pieprzu i kanapę nim jak należy obsypałem. Hektor miał węch bardzo delikatny, na tej jego delikatnej stronie postanowiłem się zemścić. I zemsta nie zawiodła. Zaledwiem świecę zgasił i znowu zaczął chrapać, odezwało się na kanapie wielkie kichanie. Hektor skoczył jak oparzony i kichał jeszcze długo na swoim sienniczku, ale od tego czasu nie widuję już nigdy śladu zabłoconych łap na kanapie.   Czytaj dalej…

Lew cyrkowy w kościele podczas nabożeństwa

28 lipca 2009

Lew cyrkowy w kościele podczas nabożeństwa

HAGA. – W miasteczku Sittard w holenderskiej Limburgii wydarzył się niezwykły wypadek. Oto lew, który wyrwał się z klatki bawiącego tam cyrku, wpadł do kościoła. Kościół był o tej porze przepełniony, ponieważ odprawiała się tam msza. Nie zaczepiając ludzi, lew przedostał się, ku przerażeniu modlących się, do ołtarza i położył się spokojnie na jego stopniach. Kapłan który był przy Ołtarzu, przerwał nabożeństwo i usunął się do zachrystii. Zaraz potem nadbiegł pogromca cyrkowy, któremu lew pozwolił się spokojnie zaprowadzić do cyrku i klatki. Przerwane na chwilę nabożeństwo można było wówczas dokończyć.

„Dziennik Ostrowski” z 31 sierpnia 1938

Niedźwiedź na rowerze

28 lipca 2009

Niedźwiedź na kołowcu – oto najnowsza sensacyjna wiadomość. Właściciel zwierzyńca H. Hagenbeck w Hamburgu kazał zrobić kołowiec, na którym niedźwiedź jeździć będzie. Tylne jego łapy będą spoczywały na podstawie, a przedniemi będzie poruszał stopnie, wprawiające w ruch koło.

„Dziennik Kujawski” z 24 października 1894

Zmyślność pudlów

26 lipca 2009

Zmyślność pudlów.

Jeden z myśliwych, opowiadając o zmyślności pudlów, rysuje sylwetkę dwóch psów, które były w jego posiadaniu; jeden sprytniejszy i żywszy, wabił się Hektor, drugi, tępy, gnuśny i apatyczny, – choć był rodzonym bratem pierwszego, – Boston. Inteligentniejszy z nich, Hektor, pasyami lubił przechadzki, osobliwie ze służącą, posyłaną często do miasta. Każde jéj poruszenie rozumiał doskonale i wiedział, co które znaczy. Gdy wybierała się za sprawunkami, okazywał nadmierne ożywienie i niecierpliwość, zwłaszcza, jeżeli to wybieranie zanadto się przeciągało. Zważywszy, że zwykle zabiera z sobą koszyk, gdy pewnego razu nie mógł się doczekać ukończenia jéj toalety wychodnéj, złapał koszyk, i aportując go ku drzwiom, naglił do pośpiechu. Służącéj podobał się ten jego postępek, który niechcący nauczył go aportować; że zaś był duży i silny, doszło do tego, iż niezbyt wyładowany prowiantem kosz przynosił za nią z miasta. Późniéj nauczył się zanosić pieniądz do przekupki, składać go na straganie i brać w zamian bochenek chleba. Chleb ten stanowił śniadanie dla obu psów. Hektor był większy, otrzymywał część większą, Boston mniejszą. Bochenek rozkrajany na dwie nierówne części, kładziono na podłodze, i Hektor nigdy się nie pomylił w wybraniu dla siebie pokaźniejszéj porcyi. Boston zaś wtedy dopiero zabierał swoją, gdy Hektor się ze swoją połową oddalił; ten ostatni nadto potrzebował obrusa i dotąd nie rozpoczął uczty, nosząc chleb w pysku, dopóki na podłodze nie rozesłano mu choć arkusza bibuły.

„Kurjer Poznański” z 2 lutego 1902