Wpisy otagowane jako zwierzęta

Wilk i pies

27 grudnia 2013

Wilk i pies.

Stanowcze twierdzenia myśliwych, że przez krzyżowanie psa z wilkiem, można otrzymywać bastardy psów, zdolne do dalszego rozpłodu, zniewalają i zoologów do badania pokrewieństwa między kanidami i do wyprowadzania w ogóle nowych hypotez co do pochodzenia psa. Jeden z takich badaczów niemieckich, p. A. Wolfgramm, poddał ścisłemu badaniu zbiór czaszek wilczych, będących własnością uniwersytetu rolniczego w Berlinie i wykazał, że u wilków zrodzonych w niewoli następuje znaczne zmniejszenie czaszki i w ogóle zmiany w całej jej budowie, a mianowicie rozszerza się ona, podnosi ku górze, a traci na długości, tak, że położenie mózgu staje się odmienne, a czaszka niemal kolista, że nadto zęby trzonowe i kły stają się mniejsze i inaczej uformowane, a wszystkie te przekształcenia zbliżają wilka już w pierwszem pokoleniu niewoli znacznie do psa, Canis familiaris. Dalsze twierdzenie p. Wolfgramma brzmi, że pies jest w ogóle produktem odwiecznego skrzyżowania europejskiego wilka z małym szakalem, Canis aureus, który już w epoce kamiennej przez mieszkańców Europy był obłaskawiany. Szakal ów przypomina się aż nadto wyraźnie w rasach szpiców i pinczów, a nawet jamników. Nałoży do tego dodać, że zarówno wilk jak szakal uczą się w niewoli szczekać, mardać ogonem na boki i ku górze, słuchać swego pana, poznawać go nawet po kilkoletniem niewidzeniu – jednem słowem nabierają łatwo zwyczajów psa domowego.

Mamy tu więc znowu jeden zamach więcej na prelegowaną tak długo nietykalność i niezmienność rodzaju.

„Łowiec” z 15 grudnia 1894

Żart z papugami

12 października 2013

Zabawny żart na Prima Aprilis, udał się pismu genueńskiemu Il Successo. W pierwszych dniach marca pojawiła się w mieście choroba nieznana, pochodząca od papug brazylijskich. Rada sanitarna Genui wydała z tego powodu kilka komunikatów, w których ogłosiła przepisy, jak wystrzegać się choroby i rozpoznawać papugi podejrzane. Ogłoszenia te, zwyczajem włoskim, były porozlepiane na rogach ulic. Rano w dniu l kwietnia ukazały się nowe plakaty z herbem Genui, wzywające wszystkich właścicieli papug, by na mocy art. 319 przepisów sanitarnych i art. 207 rozporządzeń policyjnych w tymże dniu niebezpieczne ptaki przynieśli do ratusza, gdzie będą dokonane oględziny lekarskie. Za uchybienie temu przepisowi wyznaczono karę 5 lirów. Ogłoszenie Il Successo podpisane było tak, iż uważny czytelnik mógł odkryć, że chodzi tu o żart karnawałowy. Ale właściciele papug wzięli tę sprawę na seryo i niebawem na ulicach Genui ukazały się całe orszaki ludzi, przeważnie sług, znoszących papugi do ratusza. W ratuszu z powodu tej niespodziewanej inwazyi papug, zapanowało ogólne zdumienie, lecz gdy dowiedziano się o żarcie, urzędnicy każdą nową papugę przyjmowali komicznym śmiechem. Najgorzej jednak wyszli ludzie z papugami w drodze powrotnej, bo, mieszkańcy, dowiedziawszy się o żarcie, zasypywali ich gradem dowcipów.

„Gazeta Lwowska” z 24 kwietnia 1897

Kogut oślepił dziecko

31 sierpnia 2013

KOGUT OŚLEPIŁ DZIECKO.

We wsi Paławkowicze Małe, gminy kleckiej, w pow. nieświeskim wydarzył się wstrząsający wypadek oślepienia dziecka przez koguta. Do bawiącej się 3-letniej córeczki rolnika Sroki podbiegł w obecności rodziców i rodzeństwa kogut, który uderzeniami dzioba oślepił dziecko. Mimo natychmiastowej pomocy lekarskiej dziewczynka utraciła całkowicie jedno oko. Nieszczęśliwą przewieziono do szpitala w Baranowiczach, gdzie dokonano operacji wyjęcia oka.

„Ilustrowany Kuryer Codzienny” z 3 maja 1939

Dzik w kościele

4 sierpnia 2013

Dzik w kościele.

Dnia 8. czerwca 1913. około godziny pół do 5-tej popołudniu wbiegł do otwartego kościoła O. O. Kapucynów w Olesku jednoroczny dzik, który po przejściu przez kościół do zakrystji, a spostrzeżony przez jednego z braciszków został w zakrystji zamknięty, gdzie wyrządził na kilka koron szkody.

Ponieważ nikt nie miał odwagi rozjątrzonego do najwyższego stopnia zamkniętego w zakrystji dzika wypuścić, zawezwali O. O. Kapucyni nadstrażnika straży skarbowej Walentego Walczaka z Oleska, który dwoma strzałami z dubeltówki zastrzelił go.

Dzik był widziany przez pastuchów na łąkach gminnych w Chwałowie i biegł w kierunku lasów Pieniackich powiatu Brody.


„Łowiec” z 16 czerwca 1913

Podatek od kotów

17 lipca 2013

Podatek od – kotów zamyśla zaprowadzić rada kantonu zurychskiego. Władza ta wychodzi z tej zasady, że kot, którego cechą jest niewierność, fałsz, złodziejstwo, stoi na niższym szczeblu zwierzęcej hierarchji od psów; jeżeli więc pies, a właściwie jego właściciel, musi płacić podatek, tem bardziej nie powinno się od tego uchylać takie niewierne stworzenie jak kot. Wskutek tego panuje wielki lament między protektorkami kociego rodu, właściciele zaś restauracyj z pewnością nie posiadają się z radości, częściej bowiem teraz może wchodzić w ich menu – „zajęcza” pieczeń.

„Dziennik Polski” z 1 lutego 1898

Zdziczałe kury

17 lipca 2013

Zdziczałe kury.

Jedno z niemieckich pism myśliwskich opowiada, że pewien dzierżawca polowania w Bawaryi, w pobliżu granicy tyrolskiej, zwiększył stan zwierzyny na swojem terytoryum przez sztuczne zdziczenie drobiu domowego. Kury domowe, trzymane i karmione w lesie, zdala od gospodarstwa, po kilku miesiącach dziczeją, a potomstwu ich zastosowuje się do tego stopnia do warunków nowego sposobu życia, że samo umie się obronić: i wyżywićć. Przytem zmienia się jego postać i natura. Kury stają się mniejsze i dostają upierzenia popielatego. Mięso ich ma być nadzwyczaj smaczne, lepsze od mięsa bażantów. Strzelać je nie jest łatwo, gdyż są bardzo płoche i wzlot mają szybki. Chcąc, aby się rozmnożyły, trzeba starannie tępić drapieżnych szkodników. Można w ten sposób tanim stosunkowo kosztem podnieść w okolicy stan zwierzyny.

„Łowiec” z 1 maja 1894

Powstaniec czworonożny 1863

6 listopada 2012

Ze Stryjskiego

(Powstaniec czworonożny.)

Z pomiędzy włościan, którzy w dniu 8. b. m. ze wsi Kołozyny blisko Żurawna, za grzybami i żołędzią w las się udali, spostrzegł jeden postać w bliskości sągów czającą się. W mniemaniu, że to ukrywający się Polak, jak zwykle powstańców nazywają, zwołuje towarzyszów i rozsyła ich na około miejsca, gdzie widział tę postać, a sam rusza prosto na mniemanego Polaka. Gdy się zbliżył i słowami groźnemi przemówił, podnosi się z legowiska potężny niedźwiedź, bo on to był, i porywa bohatera opisanej wyprawy w tak silne objęcia, że tenże w krótkim czasie ducha wyzionął.

„Gazeta Narodowa” z 22 października 1863

Chwytanie żywych orangutanów

6 listopada 2012

Chwytanie żywych orangutanów, którymi zoologiczne ogrody i menażerye się zaopatrują, nie należy do łatwych zadań. Kapitan H. Storm, który od wielu lat dostawą rozmaitych zwierząt z Celebes, Sumatry i Borneo się zajmuje, taką podaje o tem wiadomość.

Dżakowie, krajowcy wyspy Borneo, usiłują najprzód orangutana zapędzić na odosobnione wolno stojące drzewo, które potem gromadnie otaczają. Brak drzew w pobliżu i to hałaśliwe zebranie ludzi w około wstrzymuje orangutana od usiłowań ucieczki, tem bardziej, że Dżakowie rozpalają na około ognie, których się orangutan lęka. Po dwóch dniach zaczyna orangutanowi dokuczać głód i pragnienie. Wówczas wyciskają Dżakowie sok z trzciny cukrowej i z rośliny „tuba”, zawierającej w korzeniu i łodydze sok mleczny, który odurza zwierzęta i człowieka, a w większej ilości wypity zabija. Otóż mieszaninę taką w naczyniu wraz z kilkoma świeżymi owocami zawieszają na jednej z niższych gałęzi drzewa, na które orangutan się schronił. Śmiałka, który naczynie zawiesza, podkurzają obficie dymem, aby go od napadu małpy ochronić.

Skoro już naczynie wisi na drzewie, gaszą Dżakowie ognie i kryją się w pobliskie krzaki. Orangutan, ośmielony ciszą, spuszcza się ku gałęzi, zjada podsunięte owoce i wypija chciwie zaprawiony sok. Skutek działania „tuby” pojawia się w krótkim czasie; już w pół godziny jest małpa tak pijaną, że ledwie się trzyma na drzewie. Jeżeli porcya była za duża, to orangutan traci przytomność, spada z drzewa i zazwyczaj kaleczy się ciężko. Tego nie pragną wcale Dżakowie; najpożądańszem jest dla nich, jeśli orangutan jest tylko dobrze podchmielony, ale umie się jeszcze między gałęziami utrzymać. Wtedy podcinają Dżakowie drzewo i w chwili, gdy orangutan wraz z drzewem na ziemie padnie, bryzgają mu w oczy ostrym wywarem pieprzu, który go oślepia. Tak ubezwładnionego krępują i wsadzają do klatki, Tu dopiero dostaje orangutan kilka porządnych tuszów, które go przyprowadzają do przytomności i pozwalają oczy otworzyć – lecz w niewoli.

Już po 24 godzinach zachowuje się złowiony orangutan spokojnie i spożywa podawane mu owoce i ryż gotowany. Lecz „tuba” pociąga za sobą także „katzenjammer”, a w szczególności biegunkę uporczywą, na którą niejeden schwytany orangutan ginie. Dlatego też Dżakowie starają się złowioną małpę jak najrychlej sprzedać.

„Łowiec” z 20 lutego 1896

Lis chowany

6 listopada 2012

Lis chowany – jego figle.

Co to za uciecha i zabawa na wsi mieć lisa wychowanego od wczesnej młodości i wykarmionego od szczenięcia mlekiem. Miałem tego dowody – figle i zabawy takiego lisa. wdzięczność dla mnie, przywiązanie i wiara stale mi okazywane, domyślność obok nadzwyczajnej inteligencyi i filuteryi, przechodzą wprost pojęcie. Żadne stworzenie, nawet pies, nie może iść z lisem w porównanie – nic też dziwnego, że jest on dla naszej zwierzyny najniebezpieczniejszym szkodnikiem. Właściwa mu przezorność i spryt uniemożliwiają całkowite jego wytępienie. Trutka i żelazo często zawodzi, bo samice i starsze lisy doświadczone trudne do ujęcia lub otrucia.

Mój „lisio” zamieszkiwał ogród przy dworze w Libertowie – na zawołanie „lisiu” zjawiał się galopem, machając kitą w prawo i lewo na znak zadowolenia. Po przywitaniu się, któremu towarzyszyło skomlenie, siadał przy mnie, patrząc mi w oczy, aportował rzucane przedmioty, wyskakując z nimi na ławeczkę – a że i jamnik zwykle mi towarzyszył, zaczynały się harce i gonitwy, przewracania, kłębowania i niby walka, objawiająca się duszeniem za gardło, jednak całkiem nieszkodliwem. Żył z jamnikiem w braterskiej zgodzie i przyjaźni, do tego stopnia, że gdy go nie widział, szukał go skomląc i dotąd to czynił, póki go nie znalazł lub nie zwabił.

Do pokojów przychodził regularnie wieczorem na figle, harce z jamnikiem, aportowanie – nie wchodził jednak drzwiami, lecz okienkiem z piwnicy, po schodach, przez otwarte drzwi piwniczne, któremi dziewki przynosiły wieczorny udój mleka celem rozlania go na misy. Tu już regularnie lisio oczekiwał na nie, pił mleka, ile chciał, odpędzany i straszony szczerzył zęby i szczekał, dziewki uciekały, on za niemi, wprost potem z piwnicy przybiegał do mnie na kanapę i witał się jak zwykle. Po przywitaniu się, raczył mnie ciekawym karesem. Łokieć mój lub noga w fantazji lisa przybierały postać istoty, którą uważał za godną swej miłości lisiej – objawiał ją też z zapałem nie zważając na bicia i odpędzania. Jestem pewny, że w ten sposób chciał mnie, bo tylko do mnie takie amory okazywał, objawić swoją wdzięczność, przyjaźń i zaufanie.

Wobec domowników zachowywał się bez bojaźni – ale zawsze zapewniał sobie na wszelki wypadek odwrót. Pyszny był wtedy – w oczach i w całem ciele malowała się ta ostrożność – dla rysownika byłby wtedy znakomitym modelem. Dla obcych był zawsze nieprzystępny, niedowierzający – za przybyciem obcego chronił się zwykle pod kanapę lub pod łóżko. Dla mnie zachował niezmienioną przyjaźń i wiarę aż do końca życia. Koniec miał oczywiście tragiczny – ponieważ zaczął znosić kury wiejskie, za które musiałem płacić, kazałem go trzymać na łańcuszku i jednej nocy został przez przybyłe psy wiejskie zaduszony. Żal mi go było bardzo – ale zwykły to koniec chowanych i ulubionych zwierząt i ptaków.

Jeszcze jedno zdarzenie: W ulu, w ogrodzie, zagnieździły się szerszenie; chcąc je zniszczyć, stanąłem sobie z laseczką koło ula i każdego nadlatującego szerszenia zabijałem na wchodnem do ula. Lisio mój oczywiście zjawia się zaraz przy tej operacyi – siada przy mnie i przypatruje się. Raptem skacze w górę może na metr wysoko, łapie nadlatującego szerszenia, zagryza i wypluwa. Powtarza to potem kilka razy. Przestałem sam zabijać szerszenie, przypatrując się ze zdumieniem na mojego lisia, który w jednej chwili zrozumiał, o co chodziło…

Spostrzeżenia z natury. II. Spisał Józef Padlewski. „Łowiec” z 15 marca 1903

Mysia rodzina za 500 rubli

6 listopada 2012

Mysia rodzina za… 500 rubli.

Pewien chłop z pod Grójca miał zwyczaj przechowywać swe oszczędności w szklannym gąsiorku.

Oszczędności te doszły aż do 500 rubli.

Złożywszy tak ostatnie kilka rubli do improwizowanej ale nie ogniotrwałej kasy, włościanin zapomniał ją zakorkować

Cóż się jednak stało?

Oto gdy po pewnym czasie wieśniak zajrzał do swego skarbu, przekonał się z przerażeniem, że w gąsiorze założyły sobie gniazdo… myszy.

Zamiast papierowych pieniędzy, 5 wyhodowanych tam myszek pozostawiło tylko kupę potarganych strzępków.

W ten sposób odchowanie każdej z pociech mysiego rodu kosztowało włościanina okrągłą cyfrę po rs. [rubli srebrnych] sto.

Biedak przybył do Warszawy, ażeby się poradzić w swem nieszczęściu…
„Dziennik Polski” z 19 lutego 1879

Podatek od psów 1869

6 listopada 2012

Lista konskrypcyjna psów.

W Hermansztadzie ukończono właśnie konskrypcję psów, mających być opodatkowanemi. W liście konskrypcyjnej zamieszczono nazwisko właściciela, rasę psa i cel, do którego ten pies ma służyć. Ponieważ jednak tylko pewien rodzaj psów jest wolnym od opodatkowania, przeto silił się nie jeden właściciel przedstawić swego psa w świetle najkorzystniejszem, aby go od podatku uwolnić. Ztąd powstały następujące kwalifikacje: Suczka donosząca o wejściu obcych do pokoju. Legawiec do polowania, przeciw opodatkowaniu wniesie rekurs do sejmu. Dziesięcioletni chart, zdechnie wnet ze starości. Pies gończy jako stróż domu. Pies na usługi dla mojej córki. Dianna stara panna, bez rzemiosła, trudni się szyciem. Mops, który przekroczył rok 12ty i jest nieużytecznym. Gończy dla kotów, trzymam go tylko do maja 1870. Pokurcz, jeszcze niechrzczony, azatem nie ma metryki. Zepsuty pincz, koloru bułkowego, dla rozrywki swej pani i do zjadania resztek z objadu itd.

„Dziennik Polski” z 28 października 1869

Połów wron

6 listopada 2012

Połów wron.

Szczególny ten połów wron, jako zwierzyny, odbywa się na mierzei kurońskiej (Kurische Nehrung) na Bałtyku. Przypada on na wczesną porę wiosenną. Jadąc wzdłuż mierzei kariolką pocztową na dwóch kołach – do czego, mówiąc nawiasem, wyborne trzeba mieć kości – spostrzega się zarówno na płaskich wybrzeżach morza jak i na stokach wyższych odpłuczysk morskich małe chatki w rodzaju koszów, pleciono z rogoziny. Są to t. z. wronie budki, w których ukrywają się łowcy i łowczynie wron, bo i płeć słaba z namiętnością łowom tym się oddaje. Łowiec siedzi ukryty w budce i śledzi przelot wron, które przy mglistem powietrzu nisko ponad ziemią ciągną. O 30 lub 10 kroków od budki leży na piasku rozpostarta siec, a sznur od niej trzyma łowiec w ręku. Budka osłonięta jest zresztą gałęziami sośniny, aby nie budziła podejrzenia u nadlatujących ptaków. Koło sieci porozrzucane są na przynętę drobne rybki; wiążą również oswojone wrony do palików. Przeciągające wrony, ujrzawszy na ziemi jedną i drugą towarzyszkę, rozkoszujące pozornie przy obfitej biesiadzie, zaczynają nad tem miejscem krążyć, spuszczając się coraz niżej i nareszcie zasiadają do wspólnej z niemi biesiady. Łowiec czeka, żeby się ich skupiło jak najwięcej i w stosownej chwili pociąga za sznur, a duża siec przykrywa ptaki. Wtedy rozpoczyna się barbarzyńska operacya, przypominająca chyba tryglodytów.

Łowiec przybiega do sieci, bierze wrony po kolei lewa ręką, prawą ściska silnie dziób, i przybliżywszy głowę wrony do swych ust… gniecie jej czaszkę zębami. Ptak ginie natymiast, a mózg występuje na wierzch… Nazywają też tych łowców „wrono-gryzami” Krähebieter. Szczególniej kobieta, zagryzająca w ten sposób żywe wrony, czyni okropne wrażenie.

Uboga ludność mierzei, żywiąca się tylko rybami i przywożonymi z Litwy kartoflami, znajduje ważny dla siebie artykuł żywności w chwytanych masami wronach. Bywają one albo gotowane i na świeżo jedzone, albo peklowane. Zupa z młodych wron ma być nawet wcale dobra. Ptactwo to dostaje się także do hotelów sąsiednich miast i udaje nieraz na półmisku kuropatwę lub gołąbka. Za wronę płacą od 5 do 15 feników.

Czasem razem z wronami dostaje się pod sieć ptactwo drapieżne, jak orły bieliki i rybołowy, albo mewy i idą razem z wronami do garnka lub na pieczyste.

„Łowiec” z 28 grudnia 1895

Zdziczałe koty domowe w Australii

6 listopada 2012

Zdziczałe koty domowe w Australii.

Na podstawie krytycznego zestawienia literatury okazuje się, że ród kota domowego wywodzi się monofiletycznie od formy Felis maniculata, dotychczas jeszcze żyjącej w stanie dzikim w Nubii i Abissynii. Udomowienie jego odbyło się na 2000 lat przed Chr.; uskutecznione zostało przez Egipcjan. W pierwszem stuleciu po Chr. Grecy i Rzymianie poznali kota oswojonego, jednocześnie dostał się on i do Azji. Chiński kot domowy wyprowadza się również od kota, udomowionego w Egipcie. Z Europejczykiem dostało się to stworzenie i do Australji, gdzie puszczone samopas, plagą stało się kraju.

Koty domowe w Australji ulegają mianowicie często zdziczeniu i wtedy nie poprzestają na tępieniu królików, do czego je tam właściwie sprowadzono, lecz żywią się także ptakami, jaszczurkami, napadają na drobne ssaki i nawet mniej drobne; jagnięta padają nieraz ich ofiarą. Wobec zaś tego, że same poważnych wrogów nie spotykają, rozmnażają się nader obficie i w znacznym stopniu przerzedzają miejscowe ptactwo i drobne torbacze. Co do kwestji, czy koty urzeczywistnią pokładane w nich nadzieje i wytępią nadmiernie rozmnożone tam króliki – tymczasem nic stanowczego powiedzieć jeszcze nie można, wydaje się wszakże, że uczynią to istotnie. Wygląd zewnętrzny tych kotów, które przez kilka pokoleń już żyją w stanie zdziczenia, ulega wyraźnym zmianom; są one tęższe, niż zwykłe koty domowe, prócz tego zaś w miejscowościach niektórych sierść samców bywa plamista, w niektórych pręgowana, w innych jeszcze ciemna, szaro nakrapiana.

Przykład zdziczałych kotów australskich uczy, że należy być nadzwyczaj oględnym w razie sprowadzania obcych krajowi danemu zwierząt, nigdy bowiem nie można przewidzieć, co z tego z biegiem czasu wyniknie. Tak np. niezmiernie interesujące a nieprzewidziane były skutki kolejnego sprowadzania rozmaitych zwierząt na wyspy Makaryjskie. Przedewszystkiem zaczęto tam od tego, że sprowadzono króliki, jako zwierzęta dostarczające mięsa na pożywienie; króliki jednak w krótkim czasie rozmnożyły się tak silnie, że zaczęły wyrządzać poważne szkody w gospodarstwie rolnem. Wówczas dla wytępienia ich sprowadzono koty; te spełniły wprawdzie zadanie swoje w sposób zadowalający, lecz następnie zaczęły dziesiątkować ptaki morskie, których jaja służyły żeglarzom za pożywienie. I te więc zwierzęta, jako szkodliwe, musiały uledz wytępieniu; w tym celu sprowadzone z kolei psy, które istotnie zwalczyły koty, lecz następnie poczęły napadać na foki. Trzeba było przeto i psom walkę wypowiedzieć; uczyniono to też i gorliwie obecnie polują na nie.

j. b.

„Łowiec” z 1 sierpnia 1914

Jaja ptasie

5 lipca 2012

Jaja ptasie.

Według naukowych badań nie zawsze równą ilość jajek znoszą ptaki. W średnim wieku ptaki znoszą najwięcej, następnie w ciepłych krajach daleko więcej niosą ptaki, aniżeli w zimnych i ptaki żywiące się mięsem daleko mniej od ptaków karmiących się roślinami i owadami; ilość jajek bywa: u orłów 2-3, jastrzębi 4, puhacza 2-4, kruka 3-5, wróbli i szczygłów 5-6, jaskółek 3-5, dzięciołów 4-6, strusi 12-18, pawi 8-12, kur najwyżej 100, kuropatw 15-20, przepiórek 10-16, gołębi domowych 2, bocianów 2-4, łabędzi 4-6, dzikich kaczek 10-16. domowych kaczek najwyżej 50.

„Przyjaciel Ludu” z 20 września 1902

Koty w Rzymie

5 lipca 2012

Koty w Rzymie.

Rzym, prócz słynnych zabytków archeologicznych, ma jeszcze jedną osobliwość, o której niewielu wie, a są nią koty. Gdzie się ruszyć, wszędzie ma się przed oczami te miłe, drapieżne zwierzątka. Jak na całym świecie wszystko dzieli się na klasy, tak i koty rzymskie są na nie podzielone. Proletaryat stanowią koty, zamieszkałe w ruinach. O tych nie wie nikt, czem się żywią. Dość, że wśród ponurych katakumb, wśród najstarszych zabytków starożytnego Rzymu, snują się jak duchy całe gromady wychudłych kotów. Koty z ruin są względnie oswojone, nie uciekają, lecz nie dadzą się głaskać.

Wyższą klasę stanowią koty kościelne. Niema kościoła w Rzymie, któryby nie miał swoich kotów. Wyjątek stanowi bazylika św. Piotra. Często podczas mszy św. można widzieć kota przechadzającego się po gładkich gzymsach marmurowych. Wszyscy je lubią, głaszczą, pieszczą, tak, że koty nie mogą się skarżyć na oziębłość pobożnych. Ludność tak się do nich przyzwyczaiła, że sobie nie może wyobrazić kościoła bez kotów.

Arystokracyę stanowią koty restauracyjne. Wylegują się one na stołach i oczekują na strawę, podawaną im na talerzach przez gości. Każdy z kotów ma swoje imię, swój stół i koło niego stałą kwaterę. Gdzie śpią, o tem one same wiedzą, dość, że zjawiają się regularnie w porze obiadowej i wieczornej, posilają się i przepadają, niewiadomo gdzie.

Jedna z kawiarń na t. zw. „corso” jest siedzibą najoryginalniejszych egzemplarzy kotów. Każdego dnia o godzinie 1-ej i pół po południu widać cienie przesuwające się poza szybą matową. Są to koty idące na posiłek. Są one tak punktualne, że według nich wszyscy regulują zegarki. Wielu cudzoziemców zwiedza te kawiarnię, ażeby zobaczyć ową osobliwość.

„Goniec Polski” z 7 kwietnia 1907

« Poprzednia stronaNastępna strona »