Psy w kościele (Tarnów).
„Pogoń” 26 listopada 1882
„Pogoń” 26 listopada 1882
„Dziennik Kujawski” 13 lipca 1895
Wlazł kotek…
Wlazł kotek na płotek
I mruga,
Lecz jego pociecha
Niedługa.
Gdy brakło im piwa
I knedli,
Złapali koteczka
I zjedli.
„Szczutek” 15 kwietnia 1918
Naczelny wódz armii austriackiej Fryderyk wieszatiel zwiedzał w zimie 1914 front nad „Nidą”. Między innemi pokazano mu telefon polowy i objaśniono, że można rozmawiać z najbardziej naprzód wysuniętymi placówkami.
Fryderyk woła do aparatu: „Tutaj arcyksiążę Fryderyk”.
Odpowiedź telefonisty, któremu płatano figle często: „Tutaj cesarz chiński, ty durniu!”
„Szczutek” 6 września 1919
Po wzięciu Lwowa w roku 1915 przybył Wilhelm Kaiser do Galicyi, aby podziękować dowódcom i wojskom za trudy i zwycięstwo. Wśród obecnych jenerałów nie brakowało i Fryderyka wieszatiela. Przeszedłszy przed frontem kompanii honorowej zwrócił się Wilhelm do jeneralicyi i począł jej dziękować, a więc Mackensenowi za znakomite opracowanie planu operacyjnego, Ermollemu za prowadzenie wojsk, wreszcie zwrócił się do Fryderyka stojącego na boku i rzekł: „A tobie za świeże masło, które przysłałeś mi wczoraj do mej głównej kwatery…”
„Szczutek” 27 lipca 1919 Czytaj dalej…
„Dziennik Poznański” 18 sierpnia 1914
„Dziennik Poznański” 14 lutego 1917
„Dziennik Poznański” 24 lutego 1917
O ile chodzi nie o lud roboczy miejski, ale o nasze sfery zamożniejsze, to niejeden hygienista powie wam, że „dziś jest lepiej”. W istocie, grzeszyliśmy grzechami głównemi: łakomstwa, obżarstwa i pijaństwa. Za wiele się jadło, za dobrze, za tłusto, za korzennie… Nasza kuchnia była zbyt skomplikowana i zbyt obfita aby mogła być zdrową. To ją stawiało daleko po za kuchnią francuską, która górowała nad nią lekkością i strawnością. Ale cóż, nasze hodowle stały ciągle na poziomie niskim, nasze artykuły pierwsze były złego gatunku, dostawaliśmy mięso ze starych zwierząt i jarzyny ze zdziczałych nasion. Kucharka musiała to wszystko korygować nadmiarem masła, śmietany i przyprawy. Resztę robił polski żołądek byle tylko. Dziś śmietana kosztuje dziesięć złotych, masło dwadzieścia, a o mięso ze zwierząt zwykle zbyt młodych trzeba się starać w jatce, niby o piękną pannę. Zaprasza mnie czasem przyjaciel na obiad. Dawniej stawiał dwa gatunki wódeczności i z pięć talerzyków przekąsek, zupę śmietanową, rybę, albo jakieś pierożki czy kołduny, pięknego ptaka domowego albo dzikiego i desery, oblane to piwem i winem, a pokropione na końcu kawą i likierem. I nie była to wcale uczta. Tej niedzieli dał mi barszczyk, co prawda, z pasztecikami, i pieczeń cielęcą, co prawda, z „kartoflanem piurem”, uświęcone wszystko kieliszkiem „petit bourgogne”. I wiosna zrobiła mi się dubeltowa.
Jadam obecnie „na świecie”. To znaczy – co tydzień w innej jakiejś restauracyi, ciągle w poszukiwaniu „możliwej”. W najlepszych, które przystrajają się tytułami kuchni „zdrowia”, albo „hygienicznej”, dostaje się za 2 marki 16 fen. (kurs urzędowy rubla) talerz barszczu bez kartofli, kawałek cielęciny z dwiema jarzynami i parę plasterków jabłka gotowanego w sacharynie. Wszystko to byłoby jeszcze zacne, gdyby we wspaniałomyślniejszych podawane porcyach. Aby zadowolić średni apetyt, potrzeba trzech podobnych obiadów.
Prawdziwy warszawiak, skazany na restauracyjne życie, o ile jest w minimalnym stopniu „spryciarzem”, jada zawsze „w nowootworzonych zakładach”. Wie on, że na początku jest bardzo dobrze i póki jest dobrze, pozostaje wiernym; gdy go zdradzą i on zdradza. Przez dwa tygodnie chodziłem do Alhambry, bo tam dawano za pół rubla osiemnaście znakomitych pierogów; pewnego dnia podano mi dziewięć pierogów na talerzu i policzono mi za to rubla. Wiedziałem, iż tak będzie lada dzień. Na szczęście otwarto właśnie nowy bar na Niecałej.
Jeść pierogi w restauracyi! Tak dawniej unikało się tu wszelkiej siekaniny, jako podejrzanej; posądzono ją, iż pochodzi z niedojedzonych przez gości resztek. Dziś niema niedojadających gości. Talerze wracają do kuchni gruntownie omiecione.
Restauracyi jest mało i źle prosperują; gdy restaurator usiłuje dogodzić gościom, bankrutuje; w przeciwnym razie, goście go opuszczają i znowu banrutuje. Natomiast prosperują „tanie kuchnie dla inteligencyi”, utrzymywane przez miasto. Jest ich kilka i wielce są dobroczynne. Magistrat do nich nie dokłada. Opłacają się same, korzystając jedynie z cen, po jakich dostaje towar sekcya żywnościowa. Za pół marki można mieć tam zawsze talerz bigosu, a często kawałek kiszki (krew z kaszą); szklanka osłodzonej kawy kosztuje 25 fen., kawałek chleba posmarowany powidłami albo twarogiem od 35 do 65 fen., stosownie do tego, czy chleb jest kartkowy czy luźny i czy biały czy razowy. Jest jeszcze barszcz, herbata i mleko. Za markę ma się obiad, np.” barszcz, bigos, herbata i chleb, albo chleb, kiszka i kawa. I chleb nie suchy. Bardzo dobrze to pomyślane, zgrabnie zorganizowane, oddaje usługi – i nie jest filantropią. Taka kuchnia znajduje się obok Filharmonii.
W mieszkaniu państwa Grossmanów na Mazowieckiej ulicy, oddanem dla karmienia głodnej inteligencyi jest kuchnia o menu codzień odświeżanem. I ona podlega perturbacyom, ponieważ opiekunki jej się zmieniają, a nie wszystkie jednakowo sprawę dobrą do serca biorą. Zawsze jednak za markę można mieć zupę i dwie obfite jarzyny, czasem okraszone kawałkiem mięsa. Chleb tylko za kartką i tylko jeden kawałek. Wiele osób przynosi chleb do tych restauracyi inteligenckich ze sobą, w kieszeni, w papierku. Rozmowy się tu toczą głównie, bodaj wyłącznie o jedzeniu. Konstatują one nieraz, do jakiego stopnia „nie opłaci się dziś gotować w domu”, nawet wtedy, gdy ma się gaz pod ręką. I konkludują zwykle, że dla głodnej inteligencyi podobne kuchnie magistrackie są jeszcze najlepszem rozwiązaniem kwestyi żołądka.
„Kuryer Polski”.
„Dziennik Poznański” 12 czerwca 1917
Najbardziej zajmujący jest rozdział o paszportach. Mowa tam o sporządzeniu i wystawieniu 3 milionów paszportów. W 13 okręgach rozdzielonych po całem zdobytem terytoryum zajęto 14 oficerów i 600 żołnierzy, zawodowych fotografów, tłumaczy oraz pisarzy; pracują oni w oddziałach, składających się z 10 do 12 ludzi, z których każdy posiada swój własny zakres pracy. Obraz, ukazujący się tam naszym oczom, jest prawie zawsze taki sam. Po uwiadomieniu poprzedniem przez żandarma polowego mieszkańcy wsi stawiają się w dniu oznaczonym do zdjęć paszportowych. Siedzą więc na ławkach ściśnieni, kobiety i mężczyźni w odświętnem ubraniu, starzy i młodzi, należący do różnych narodowości. Fotografowanie jest dla nich nowością, coś zupełnie nieznanego i dla wielu oznacza rodzaj święta. Dobywa się najlepszą odzież, w ostatniej chwili nieraz jeszcze zapożyczoną. Mężczyźni najczęściej w szarych lub ciemnych ubraniach, a spodnie wsunięte w długie, tęgie buty. Każdemu i każdej przypięto numer, który fotografuje się razem. Pięć osób, siedzących na uboczu oddzielnie od innych podnosi się, idzie za podoficerem na podwórze, gdzie fotograf czeka już na „ofiary”. Kobiety otrzepują jeszcze raz fałdy sukien, zdejmują barwne chusty z głowy, gładzą pospiesznie ręką włosy, wreszcie pełne oczekiwania zasiadają na ławie o pięciu oddzielnych siedzeniach, po nad któremi napisano kredą różne cyfry. Wszyscy patrzą na aparat. Lekki trzask i zdjęcie dokonane.
Lecz już pięciu następnych stanęło, gotowych do tej samej operacyi. Fotografuje się wszystkie osoby od 10 roku począwszy. W innym pokoju odbierają urzędnicy dane do wypełnienia kart paszportowych. Na każdą z owych pięciu osób spada wielka ilość zapytań w języku zapytanego. „Nazwisko? Imię? Wyznanie? Miejsce urodzenia i data? Obecne miejsce zamieszkania? Liczba dzieci?” Na pytanie to odpowiada się zwykle wielce wstydliwie. Po zdaniu tego egzaminu delikwent otrzymuje wypełnioną kartę paszportową i udaje się do miary, którą to czynność mierzenia żołnierz uskutecznia. Następnie należy zwrócić się do pisarza paszportów, siedzącego razem ze starostą przy stoliku opodal. Ci sprawdzają tożsamość danego osobnika zapomocą własnoręcznego podpisu tegoż. Na tem jest ostatnia czynność załatwiona. Powaga chwili minęła. Z uciechą udaje się ludność na ulicę. Gdy urzędnicy pracują pilnie przy zapisywaniu nie mniej czynni są fotografi, wywołując z powodu taniości negatywy na papierze, zamiast na płycie szklanej. I tak powstaje fotografia, wąski obrazek z numerem po nad głową danej osoby, zgadzającym się z numerem paszportu. Fotografię wkleja się do paszportu, który otrzymuje podwójny stempel. Po jeszcze jednem porównaniu paszportów, oddaje się je do urzędu powiatowego, zaczem dostają się dopiero do rąk właściciela.
Za każdy paszport płaci się 1 markę. W razie zgubienia należy zapłacić za nowy 10 marek, gdyż tylko za pomocą tak wysokiej ceny ludność zrozumiała ważność starannego przechowywania dokumentu.
Do tego czasu uczyniono 1 800 000 zdjęć fotograficznych i tyleż wystawiono paszportów. Wypisano około 12 000 piór stalowych i 177 litrów atramentu, zużyto milion papierów do negatywów i pozytywów a chemikalii fotograficznych zapotrzebowano więcej niż w największym atelier fotograficznym na świecie.
„Dziennik Poznański” 9 listopada 1917
W Królestwie Polskiem we wsi Golesze w powiecie Piotrkowskiem o 4 wiorsty od Wolborza pisze Ksiądz Justyn Gryglewski, że ludzie w Goleszach potruchleli wszyscy, spostrzegłszy na swych polach pod lasem bitwę dwóch wojsk. I widzieli oddziały piechoty, konnicy i w różnych zygzakach, i daleko sięgającą linię bojową, i widzieli wyraźnie jak się wyróżniały chorągiewki, i czapki ułańskie, nawet i kształty mundurów, choć nie ich kolor, a twarze nie były wyraźne, i cały ten obraz był zamglony. Były i takie chwile, że bitwa wyraźnie się odbywała, widzieli bowiem, jak się jeźdźcy z koni zwalali, lub piechoty padali, i jak konie luźne latały którym śnieg z pod kopyt pryskał. Ludność całéj wsi przerażona. Dwóch ludzi ośmieliło się i poszli w te tłómy(*) a ci ze wsi widzieli ich jak się ci pomiędzy tym zjawiscem czyli wojskiem przedzierali, ale oni sami nie widzieli, a powróciwszy znów do swoich widzieli to samo co poprzednio. Trwało to wszystko aż do ostatniego promienia zachodzącego słońca. Wmiarę jak się słońce chowało, wojska się te wzniosły, i głowy ich po nad lasem górowały, aż w końcu wszystko znikło w powietrzu. „Zwiastun” będzie się bliżéj dowiadywał o tem zjawisku a gdy się szczegułowo(*) dowie, i bierze dowody lepsze i obszerniejsze, nie omieszka swych czytelników zawiadomić.
Zwiastun Górnoszlązki” 23 luty 1871
(*) Tak w oryginale
Stanęli w polu z powodu zepsucia się parowozu. Próby naprawienia zawiodły. Sygnały i alarmy skierowane do Kobrynia przez służbę pociągu nie odniosły skutku. Po beznadziejnych wyczekiwaniach kierownictwo pociągu zaapelowało do podróżnych, aby w interesie własnego bezpieczeństwa zgodzili się przepchać pociąg do Kobrynia.
Okazało się, że jest to możliwe i po upływie dwóch godzin pociąg znalazł się w Kobryniu dzięki podróżnym. Wtedy przyczepiono zapasowy parowóz i pociąg dotarł szczęśliwie do Warszawy.
(w)
„Dziennik Ostrowski” 20 stycznia 1938
„Dziennik Kujawski” 23 luty 1894
Berlin i Wiedeń połączone są teraz telefonem. Zeszłej soboty telefon został oddany do publicznego użytku, a pierwsi, którzy się ze sobą za pomocą niego porozumiewali, byli cesarze niemiecki i austryacki.
„Dziennik Kujawski” 7 grudnia 1894
Oto jak donosi „Daily Mail” Syryę i Palestynę nawiedziła w tym roku niezwykła klęska: ukazała się ogromna ilość szczurów, przyprawiających kraj cały o niezliczone straty. Szczególniej dawały się szczury we znaki władzom wojskowym, w południowej Palestynie bowiem gdzie turcy bazę dla zamierzonej ekspedycyi do Egiptu założyli, znajdują się największe składy intendentury tureckiej.
Doprowadzony do ostateczności gubernator Daniauku chwycił się niezwykłego środka. Nakazał spisać wszystkie koty w kraju i zarządził ich rekwizycyę na rzecz władz wojskowych.
Tak turecki pasza uprzedził Wilhelma, który w swoim czasie się odgrażał, że gdy mu wszystkich żołnierzy wybiją, wówczas zmobilizuje wszystkie niemieckie psy i koty, ale wojnę prowadzić będzie.
„Dziennik Kijowski” 22 stycznia (4 lutego) 1915
„Zwiastun Górnoszlązki” 28 stycznia 1869
„Dziennik Kujawski” 20 września 1894
„Zwiastun Górnoszlązki” 26 czerwca 1868
„Dziennik Kujawski” 28 lipca 1895