Archiwum miesięcy: Wrzesień 2011

Pomiędzy dzikimi

23 września 2011

Pomiędzy dzikimi.

Zelman Geiringer z Arwy na Węgrzech opuścił przed 16 laty jako dwudziestoletni młodzieniec swoją ojczyznę i po rozmaitych przygodach wałęsając się po całej Europie przyjął służbę na statku pewnego żeglarza angielskiego, który wziął go z sobą udając się na połów pereł do wybrzeży najskrajniejszych wysp oceanu południowego. Geiringer dostał się szczęśliwie na wyspę Tahiti, osiedlił się tam i od roku 1871 żyje pomiędzy dzikimi krajowcami, a że życie to jego nie jest wcale robinsonowem, dowodzi następujący list, który niedawno odebrali krewni Geiringera:

„Wyspa Tahiti, 6 maja 1879. Ciągle jeszcze, jak już o tem donosiłem w dawniejszych listach, jestem gościem kacyka Czo-pula. Jest to bardzo dzielny, na wskroś szczery dziki, który codziennie obficie zaopatruje mnie w żywność i napoje, a nadto pamięta także należycie o bezpieczeństwie mojej osoby. Mieszkam pod jednym dachem z nim i sześcioma jego żonami, a tylko obiad jadamy każdy z osobna. Jest tu zwyczajem, że każdy nosi zawsze z sobą kosz z żywnością, i ilekroć poczuje głód zasiada do jedzenia. Dziwicie się pewnie, że mogę znieść taki tryb życia; wierzajcie mi jednak, że n. p. co do pokarmów ryby morskie należycie przyrządzone przez tutejszych dzikich są przysmakiem wcale nie do pogardzenia, a potrawa ze skorupiaków morskich zwłaszcza w dni skwarne i pod szałasem bambusowym, smakuje wybornie, rozumie się tylko wtedy, jeżeli jest przyrządzona podług sekretu krajowców. Odzieży w ciągu dnia całego nie nosi się tu wcale z powodu duszącego skwaru. Dla kacyka jeszcze w roku 1871 przywiozłem był sam kapelusz cylindrowy i pled w pasy; otóż ilekroć teraz mój dziki zwierzchnik i protektor przewodniczy rokom sądowym, albo w dni piątkowe, zawsze występuje z cylindrem na głowie i zdaje się być dumnym z tego stroju. Natomiast pled noszą jego żony, i to po kolei każda, a noszą w sposób nader oryginalny. Szal jest końcami spojony i złożony tak, że tylko mały otwór w środku służy do zarzucenia go przez głowę. Tutejsze plemiona zresztą bardzo lubią czystość, kąpią i myją się niestannie prawie, jakoż posiadają zdrowie prawdziwie niespożyte. Dużo teraz myślę nad tem, jakby zabrać się do wyrobu użytecznych tkanin z włókien tutejszego drzewa figowego i takzwanego „papiratu”, które to drzewa Anglicy ciągle ztąd wywożą, gdyż już od pewnego czasu umieją wyrabiać zeń bardzo piękne i trwałe plecionki, odznaczające się zwłaszcza nadzwyczajną elastycznością i trwałością. I tutejsi krajowcy umieją z nich wyrabiać wcale ładne tkaniny, jakkolwiek wyrób idzie nie sporo dla braku odpowiednich narzędzi. Zapytujecie, jak długo jeszcze myślę tu zabawić ? Tego nie wiem doprawdy. Co kilka miesięcy miewam zamiar wrócić do domu, a zwłaszcza od roku 1875, gdyż cztery razy do roku zawijają tu od tego czasu okręty, a nawet jak słyszałem, jest projekt założenia tu kolonii połowców pereł, gdyż znajdują się na Tahiti prześliczne muszle i różne drogie kamienie, tylko kruszców brak zupełny. Złota i żelaza nie znają tu wcale, chyba z przywożonych przedmiotów. Język krajowców znam już dokładnie. Namawiam teraz kacyka, ażeby odbył ze mną podróż do Europy, ale boi się takiej podróży”.

„Gazeta Lwowska” z 8 sierpnia 1879

Reklama po amerykańsku

23 września 2011

Po amerykańsku.

Nowojorskie gazety podają następującą historyę zaciętej konkurencji dwóch właścicieli magazynów ubiorów dla dzieci. Jeden z nich pewnego pięknego poranku ogłosił, że sprzedaje 1000 sztuk ciepłych paltocików dziecinnych po 25 ct. sztuka. Druga firma natychmiast wywiesiła ogłoszenie, że rozda tysiąc chłopcom po 25 cent., aby mogli skorzystać z grzeczności jej konkurenta, Obie firmy dotrzymały słowa, a rezultat jest taki, że po New-Yorku biega dziś tysiąc dzieci w ciepłych paltotach po 25 centów, które w rzeczywistości warte są 20 razy więcej. Zdaje się jednak, że pierwsza z tych firm, sprzedając zbyt tanio paltociki, więcej na tej operacyi straciła, aniżeli druga wydając gotówkę na ich zakupienie.

„Światło”nr 6 (czerwiec) 1888


Reklama amerykańska.

Pewien sklep w Chicago wynalazł znakomitą metodę zapewnienia zbytu swym towarom, zabawkom dziecinnym. Przed domem urządzono miniaturowy park i salę zabaw dla dzieci, które czekają na rodziców, robiących w pobliskich sklepach zakupna. Że zaś potem dzieci nie chcą bez płaczu odejść od wspaniałych zabawek, nie pozostaje zatem matkom nic innego jak kupić tę lub ową zabawkę.

„Czas” z 19 sierpnia 1902

Wróg prohibicji

23 września 2011

WRÓG PROHIBICJI.

Jest nim niejaki N. Bolko. Komunikat policyjny głosi o nim, że jest to „włóczęga i pijak”. Oczywista rzecz, że taki nie może sobie pozwolić ani na Bolsa ani nawet na lwowskiego Baczewskiego. Przeto musiał Bolko szukać pokrzepienia w zwykłym denaturacie. Skutki były fatalne; stracił nieborak przytomność i musiał jechać do szpitala. Przynajmniej raz zakosztował bezpłatnej jazdy samochodem.

„Gazeta Lwowska” z 9 stycznia 1931

Najtańsza lampa nocna 1830

23 września 2011

Naytańsza lampa nocna.

Dzikie doyrzałe kasztany starannie się ze skorupek obieraią i przez sam środek na wylot grubém szydłem lub małym świderkiem przebiiaią, potém się suszą i w mieyscu zabezpieczoném od wilgoci zachowuią. A chcąc ich użyć do lampy, kładzie się kasztan w oliwę lub oley rzepakowy na 24 godzin, potém się wyimuie, i przewlokłszy przez wywierconą w nim dziurkę bawełniany knot, dobrze nasycony oliwą kładzie się go w naczynie wodą napełnione i zapalaią. Lubo światło, które ta lampa daie, jest małe, pali się iednak przez całą noc i obawiać się nie porzeba aby zagasło.

„Nowy Kalendarz Domowy na rok zwyczajny 1830″

Przepisy na gotowanie kartofli

23 września 2011

Gotowanie nowych ziemniaków.

Ostrożnego Pan Bóg strzeże. A ponieważ nowe owoce, a tak też i nowe ziemniaki przyczyniają się nieraz do latowych chorób, do biegunek i choleryny, a nawet już w sąsiednich krajach ponawia się znowu cholera, napominamy do ostrożności. Gotując nowe ziemniaki, trzeba do nich dodawać kminku. Nie stawiaj ziemniaków do zimnéj, lecz zawsze do gorącéj wody; albo najlepiéj, gotuj bez wody. Ziemniaki ołupane (oskrobane) wkładając do garca, przesypuj warstwy kminkiem i posiekaną cebulą, (można i szczypioru użyć); nie zapominaj także o soli. Napełniwszy garniec, przyłóż czystym kawałkiem płótna, dwa lub cztery razy złożonym, albo też kilku arkuszami papieru, a na to położ denko, pokrywkę lub kawałek deski, i przygnieć kamieniem, cegłą lub żelazem, aby para podczas gotowania nie uchodziła. Za knandrans doświadczaj, jeżeli są ugotowane, i podług potrzeby gotuj dłużéj, lub odstaw dobrze przykryte od ognia. Ziemniaki takim sposobem w parze ugotowane są zdrowsze i smaczniejsze.

„Zwiastun Górnoszlązki” z 15 sierpnia 1872



Gotowanie kartofli, aby były smaczne.

Kartofle, ta jarzyna tak powszechnie lubiana i używana, według zdania niektórych, nie potrzebuje żadnego przepisu; my jednak jesteśmy zdania, że właśnie najczęściej używano potrawy potrzebują znajomości ich przyrządzenia. – I tak każde kartofle młode czy stare, nie powinny być solone w wodzie, lecz dopiero po ugotowaniu natychmiast po odlaniu wody, poczem potrząśnięte i postawiono jeszcze na chwilę na wolnym ogniu, aby je sól ogarnęła a para wyszła. Nie należy także kartofle mające się gotować, nalewać gorącą wodą, albowiem byłyby w takim razie twarde i niesmaczne.

Na sposób francuzki przyrządza się znowu tę jarzynę tak: pokrajane w plasterki kartofle sparzy się ukropem, poczem odlawszy wodę, włoży w rądel(*), do którego dano wprzód na 10 sztuk kartofli łyżkę młodego masła, następnie posoli się z lekka i wlawszy doń dwie łyżki zimnej wody, przykryje pokrywką i dusi na wolnym ogniu 15 do 20 minut, wstrząsając często naczyniem. Dla lepszego smaku można zamiast wody wlać do rądla(*) kilka łyżek kwaśnej lub słodkiej śmietanki i posypać je siekanym koprem lub pietruszką. Wyborny to sposób, albowiem najstarsze nawet kartofle tak duszone, będą bardzo smaczne.

„Gwiazda. Czasopismo dla płci niewieściej” z 10 lipca 1869

(*) tak w oryginale



Nowy sposób gotowania kartofli.

Oskrobane kartofle wsypują się w garnek, bez wody, przykrywa blaszanną pokrywką, i przewróciwszy wraz z niémi do góry dnem garnek, ustawia się w piec gorący. W nim, stosownie do rozgrzania, najmniéj godzinę pozostać muszą; a w ciągu tego czasu, ugotują się we własnéj parze, przez co nadzwyczaj mają na smaku korzystać: woda bowiem, zwykle dodawana, zawsze niekorzystny wpływ na smak kartofli wywiera.

„Stanisława Janickiego Kalendarz Domowy Gospodarski, na rok przestępny 1848.”

Kurhan w Kowarach

23 września 2011

Kurhan w Kowarach

W niepowrotnych dniach młodości, ilekroć jechałem z Lelowic do Proszowic, tylekroć okiem dziecka spoglądałem na wielką, porosłą trawą mogiłę, rysującą się na tle nieba na polach wsi Kowary.

* * *

Niedobrą mają opinię u ludu tamecznego pola kowarskie. Wielkie, puste obszary, nigdzie drzew ni wioski (wsie Kowary i Szczytniki utopione w parowach są niewidoczne). Nocami pola te puste nabierają grozy – nieraz widziano na nich „omętrę” błądzącego, nieraz „spoleniec” (1) je przebiegał. Niejeden, powracając z Proszowic, gdy go w tych miejscach zmrok zachwycił, doznawał „mrowia”, biegającego po grzbiecie. Widywano „czarne psy”, kołujące we zmroku po tych polach. Nareszcie mieszkańcy Kowar i Szczytnik na skrzyżowaniu się dróg dźwignęli „figurę”.

Wielki murowany czworogranny słup z nyżami na „świątki”. Około słupa posadzili cztery „drzewiny”, i raźniej się stało temu, kto zapóźniony pola te przebywał. Ustały też pospolite na krzyżowych drogach tany czarownic z dyabłami, podnoszących wysoko pył drożny.

Mogiła na wyniosłości stała i stała – urągając ulewom, burzom i wichrom. Oborywali ją ludzie – podkopywali motykami, spasali bydłem, słowem, czynili wszystko, by niepożądanego intruza śród pól nadanych przez „Ukaz” zatracić. Ale intruz rozsiadł się wygodnie i urągał mocy ludzi i żywiołów.

Co kryje ta góra ziemi, ten nasyp sztuczny na przegięciu pola? Rozmaici, stosownie do „poziomu” duchowego, rozmaicie twierdzili. Byli tacy, co nasyp odnosili do najść tatarów, byli, co imputowali go wojnom, byli co zaledwie odnosili go do Kościuszkowskich epok lub do 1830, a nawet 1863 r. Ale mogiła stała ponura, wyniosła, milcząca i tajemnicza. Ona sama nic nie wymówiła. Może dumała nad brakiem pamięci ludzkiej, a może czekała na rękę, co się wedrze do jej wnętrza i powie światu, co tam znalazła.   Czytaj dalej…

O skarbach

23 września 2011

KORESPONDENCYA.
Z powodu poszukiwań skarbów ukrytych, nowego typu antykwaryuszów, oraz legend o sekretach i narzędziach czarodziejskich, niezbędnych dla odszukiwania skarbów.

Kijów 30 Grudnia 1889 r.

Niektórzy publicyści miejscowi są tego przekonania, że badania dokonane w ciągu lat ostatnich w naszych okolicach przez archeologów i amatorów, dały ludowi prostemu pierwszy popęd do poszukiwania skarbów.

Mniemanie to jest mylnem.

Od niepamiętnych czasów lud tutejszy przechowywał podania o wypadkach historycznych, podczas których zakopywano do ziemi mienie, w celu ochronienia go od rabunku. Niemamy takiej miejscowości, gdzieby nie krążyły legendy, odnoszące się do dawnych wojen i skarbów wówczas zakopanych, przyczem zwykle jest mowa o napadach tatarskich i hajdamackich, niekiedy bez świadomości nawet o ich znaczeniu.

Podania te, przechodząc z pokolenia na pokolenie, w części zatraciły historyczny swój charakter i przeistoczyły się w legendy z domieszką rzeczy nadzwyczajnych; jednakże łatwo jest w nich dostrzedz początek osnuty na fakcie historycznym, prawdziwym. Rozmaite wersye tej samej legendy zdarza się słyszeć nieraz w różnych miejscowościach, ale, po odrzuceniu dodatków wtrąconych, łatwo jest poznać jednaki ich pierwiastek, wspólną genezę. Lud prosty zawsze mocno wierzył w te legendy i dawniej szukał też skarbów nie mniej chciwie. Będąc atoli w większej niż obecnie zależności, taił się z tem; tylko w nocy rozkopywał kurhany i horodyszcza, któremi tak bogate są Wołyń, Ukraina i Podole, a znalezione przedmioty sprzedawał pokryjomu, w najbliższych miasteczkach miejscowym złotnikom, żydkom. Obecnie, po emancypacyi, mniej trwożliwy poszukuje na swej ziemi, a czasami i na obywatelskiej, śmiało, we dnie, po skończonych robotach, a znalazłszy, nie zawsze się z tem chowa, lecz sprzedaje jawnie więcej ofiarującemu.   Czytaj dalej…

Z życia hajdamaków

23 września 2011

Z życia hajdamaków.

Dziwimy się, że młodzież ruska dopuściła się na uniwersytecie takich czynów, jakich niepowstydziliby się ich przodkowie: Naływajki i Chmielniccy, lecz dziwić się przestaniemy, gdy popatrzymy na ich życie, na ich otoczenie, w jakiem od maleńkości aż do uniwersytetu przebywają, gdy rozbierzemy ich dusze, to wtedy przyjdziemy do przekonania, że ta młódź ruska już od najwcześniejszej swej młodości wprawia się do hajdamaczyzny.

Ruska młodzież szkolna rekrutuje się z pomiędzy rodzin księży ruskich i chłopów. Z małymi bardzo wyjątkami ruski ksiądz tak sposobem życia jak też i kulturą moralną mało od chłopa się nie różni, gdyż nabrawszy w szkole jakiej takiej ogłady, zatracił ją na wsi i znów zchłopiał.

W gimnazyum znachodzą się znów na jednej ławce, a także mieszkają na wspólnej stancyi, najczęściej najgorszego gatunku za tanie pieniądze, gdzie od swych gospodarzy uczą się już za młodu wszystkiego najgorszego, wyzwisk, pijatyki, gry w karty, a gdzie niema nad niemi żadnego nadzoru, robią co chcą, a władza szkolna ruska z reguły nie nadzoruje takich stancyj, w których pomieszczeni są wychowankowie powierzeni ich pieczy. Ksiądz ruski z natury skąpy, chłop znów z potrzeby i chciwości szukają takich umieszczeń dla dzieci, gdzieby ich najmniej kosztowało, w których po kilkunastu uczni dusi się w ciemnicy i dymem tabacznym nasiąkniętej atmosferze, pośród flaszek z piwa i wódki, nierzadko u rębacza lub dozorcy kamienicznego, wogóle u ludzi, którzy z inteligencyą nie mają nic wspólnego.

Siedliskiem – że się tak wyrazimy – ruskiej uczącej się młodzieży jest okolica placu Strzeleckiego i Benedyktyńskiego. Okoliczne szynkownie roją się od tej młodzieży, a powszechnie wiadomo, że są to najgorsze jaskinie rozpusty, a żaden z profesorów choć dokładnie wiedzą, jakie ich uczniowie prowadzą poza szkołą życie, nie wybierze się tam nigdy na ich połów. A ręczymy, że połów ten byłby obfity. Piszący te słowa był przypadkowo świadkiem w jednej z nocnych kawiarni, tuż pod bokiem ruskiej cerkwi św. Mikołaja, jak pewien student z ruskiego gimnazyum o trzech złotych paskach wycinał hołubce przy akordzie wstrętnych pieśni, a licznie zebrana rzesza podochoconych towarzyszy biła mu huczne oklaski.

Czegóż więc społeczeństwo spodziewać się może po takiej młodzieży? Dlaczego dziwimy się, że po setkach lat z ruskiej duszy nie znikła tradycya Żeleźniaków, Naływajków i Chmielnickich?

„Goniec Polski” z 7 marca 1907

Jezuita w chałacie

23 września 2011

Jezuita w chałacie.

Konstanty Bełtys nieposiada ściśle określonego zajęcia. Jest on przygodnym działaczem na wszystkich polach pracy społecznej. W lecie kelner za drągiem, w jesieni rozdawacz kartek na ulicy, w zimie posługacz prywatny, na wiosnę znów inny dyabeł, a już cały rok dyrektor świeżego powietrza, nieraz rady sobie dać niemoże na świecie. Wczoraj, aby jakoś żyć, ofiarował się Schindlerowi na ul. Gródeckiej, że mu śnieg z dachu zrzucać będzie. Ale gdy Schindler oświadczył po namyśle, że to próżna fatyga, bo śnieg i bez tego raz kiedyś z dachu bezpłatnie zleci, Bełtys kopnął nogą; w dużą butlę, w której na spirytusie moczyły się wiśnie. Kosztowny płyn zniszczał, a Schindler posłał po policjanta, aby aresztował szkodnika. Gdy jednak Bełtys oświadczył, że to tylko miał na celu, aby się na tych parę ciężkich dni do kozy dostać i tam pogodniejszych czasów doczekać, Schindler oświadczył z jezuicką chytrością, że niema żadnej pretensyi do Bełtysa i policyant musiał odstąpić od aresztowania, a Bełtys z nosem spuszczonym na kwintę uprawia dalej głodówkę i bezrobocie.

„Goniec Polski” z 16 stycznia 1907

Chłopi rusińscy a dwory

23 września 2011

Chłopi rusińscy a dwory.

„Lwowska Gazeta Narodowa” w artykule p.n. „Bolesna sprawa” pisze:

Kraj nasz padł ofiarą wojny. Na zachodzie przelewała się niszcząca lawina tam i z powrotem kilkakrotnie. Tymczasem na wschodzie, gdzie na ogromnej połaci kraju przeszła zawierucha w jednym tylko kierunku, gdzie zdawałoby się, ostać się powinien był dorobek pracy i kultury wielu stuleci, widzimy również podobne obrazy. Ktokolwiek zdoła przedostać się ze wschodnich powiatów, każdy ma na ustach tę samą straszliwą, goryczy pełną opowieść o smutnych dziejach dni ostatnich. Wszędzie obraz jest mniej więcej ten sam. Wsie pozostały, długie sznury chałup podolskich stoją jak stały. W oborach tam nieraz i stajniach pusto, w stodołach także, ale ostoje życia wiejskiego, chata, chłop, rodzina pozostały. Młoda ludność męska przerzedzona, ale i nic więcej. Za to w komorach i w świetlicach znajdziesz rzeczy, jakich nigdy przedtem tam nie bywało.

A dwory? Gdzie brak właściciela, tam wszędzie rozpostarła się ruina. Rodzi się pytanie, czemu się to stało, że w okolicach, gdzie huku dział nawet nie słyszano, że i tam także dosięgła pożoga wojny. Z relacyi przybyłych jest jedna i ta sama odpowiedź: nie wojny to pożoga, ale całkiem co innego. Bo niemal wszędzie, gdzie pana nie stało, ruszała sąsiednia wieś. Padało wówczas ofiarą wszystko: nie tylko zawartość obór, stodół i śpichlerzy, pochłonięta raczej stosunkami ogólnemi. Ale palono gorzelnie, ale znęcano się nad maszynami rolniczemi, ale gromadzone z pokolenia na pokolenie dzieła sztuki, zbiory książkowe, sięgające kilku stuleci wstecz, zbiory rękopisów, dzieje rodów, dzieje wsi, wszystko poszło z dymem, albo rozniesione, albo w strzępach wśród gruzów budynków obrócone w kupy śmiecia. Dwory, z których niejeden widział czambuły tatarskie, niejeden podjazd zaporoski, niejeden janczarską nawałę, obrócone zostały w perzynę przez odwiecznych, tuż przy nich a często i z nich żyjących sąsiadów.

Przez długie lata umiejętnie podsycano i hodowano te uczucia w ludzie. I oto trzeba było jednej chwili, gdy zabrakło na posterunku gminnym żandarma, gdy znikła obawa przed odpowiedzialnością „za kratkami”, aby długoletnia działalność „Siczy” bujny dała plon.

Słowa, które piszemy, są przykre i bolesne. Do ludu zbałamuconego, sprowadzonego na manowce, w odróżnieniu od jego wychowawców, do ludu tego, tak nam bliskiego, wspólną z nami dolę i niedolę przez tyle wieków dzielącego, serdeczne zawsze czuliśmy uczucia. Tem boleśniej odczuliśmy straszliwe dzieje ostatnich czasów na wsi wschodnio-galicyjskiej. A przecież żyć będziemy koło siebie i z sobą w przyszłości.

„Dziennik Poznański” z 9 czerwca 1915.

Kozacy w polskiej służbie

23 września 2011

Z TOBĄ, POLSKO!

(Specyalne dla Tygodnika Illustrowanego sprawozdanie z frontu).

Na tle tego wszystkiego, co od dłuższego czasu dzieje się w Galicyi Wschodniej, na tle perfidnej roboty zagranicznej ruskich polityków i publicystów, wmawiających w świat cały, że rozagitowane sztucznie przez popów i pół-inteligentów wsie ruskie w Galicyi Wschodniej a prawdziwa Ukraina z jej fundamentem – wolnem kozactwem, to jedno, na tle tego, dość naiwnego zresztą, bluff’u politycznego i smutnej dezoryentacyi większości Europy co do misyi historycznej Polski na wschodnich rubieżach dzierżaw dawnej Rzeczypospolitej, jaskrawo odbija się znamienny epizod, jaki w nocy z 17-go na 18-ty lipca rozegrał się na jednym z odcinków … dywizyi Legionów na froncie litewsko-białoruskim.

Epizod ten, w ciągu wojny naszej z bolszewikami bynajmniej zresztą nie odosobniony, wyglądający na rozdział z fantastycznej powieści, a wskrzeszający najświetniejsze tradycye Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, miał przebieg następujący.

Nad ranem, dnia 18-go lipca, major P., szef sztabu … dywizyi Legionów otrzymał następujący meldunek od rotmistrza D. z … pułku ułanów:

„Dziś o godz. 15 i pół do dowódcy … szwadronu … pułku ułanów przybyła delegacya, złożona z 11 kozaków od 1-go Dońskiego kozackiego pułku i oświadczyła, że pułk chce przejść na naszą stronę. Po przeprowadzeniu pertraktacyi przez dowódcę … szwadronu, por. M., z dowódcą pułku dońców, atamanem Łazarewem, pułk kozacki w sile 620 koni przeszedł na naszą stronę. Pułk całkowicie wyraził gotowość walczenia po naszej stronie z bolszewikami. Jutro pułk ten przybędzie do M.”   Czytaj dalej…

Cyrk Henry’ego w Rzeszowie 1902

23 września 2011

Menażerya wcale okazała przybyła do Rzeszowa i rozbiła namiot przy ulicy Zielonej. Według zapowiedzi afiszowej posiada kilka bardzo pięknych okazów lwów, słonia tresowanego, tygrysów, a nadto kilkadziesiąt różnych innych okazów. Zwracamy uwagę Czytelników na umieszczony w dzisiejszym numerze anons.

Cyrk Henry’ego tegoczesny największy cyrk ruchomy w Austro-Węgrzech, składający się z 120 ludzi i 80 koni, posiada własną orkiestrę, balet, 25 młodych dam, olbrzyma słonia, przybywa ze swoim amerykańskim namiotem cyrkowym, posiadającym własne oświetlenie elektryczne, oddzielnym pociągiem złożonym z 54 osi z Tarnowa do Rzeszowa we czwartek 27 b. m. o godzinie 9 rano. W tym samym dniu o godz. 8 wieczorem odbędzie się pierwsze przedstawienie. Cyrk posiada bardzo ładny wybór rasowych koni, artystów pierwszorzędnych i nie jest czczą reklamą, jaką zrobił w swoim czasie cyrk Barnuma i Bailego.  Czytaj dalej…

Jak ludzie żyją na Marsie?

23 września 2011

Jak ludzie żyją na Marsie?

Na niebie naszem, w jasną noc gwiaździstą, dostrzedz można obecnie wielką gwiazdę, połyskującą jaskrawem światłem czerwonem. Jest to planeta Mars, najbliższy nasz sąsiad. Droga, po której obiega około słońca jest bardzo wydłużona i dlatego Mars to się zbliża, to się oddala od ziemi naszej, a jak obecnie, jest oddalony od nas o ośm milionów geograficznych mil, a od słońca o 32 miliony.

Takie zbliżenie w porównaniu z oddaleniem innych ciał niebieskich, dało możność człowiekowi przy pomocy udoskonalonych dalekowidzów i innych narzędzi fizycznych, wynalezionych w ostatnim czasie, zaglądnąć niedyskretnie w wewnętrzne życie naszego sąsiada i w warunki bytu jego. Ze zdumieniem dowiedziano się, że warunki te tak są podobne do naszych, ziemskich, iż godzi się przypuścić, że mieszkańcy Marsa są podobni do nas, iż twory tam żyjące mogłyby żyć i na naszej ziemi, a my na Marsie.

Dlatego też sądzimy, iż zaciekawimy czytelników, opisując co astronomowie i astrofizycy odkryli na Marsie i w jakich warunkach rozwija się tam życie.

Przedewszystkiem musimy powiedzieć, że według pojęć naszych o stworzeniu świata, Mars jest planetą starszą od ziemi, a jako starszy ma losy dalej posunięte, aniżeli karmicielka nasza. Przypatrując się więc sąsiadowi naszemu, możemy się dowiedzieć co i nas czeka w przyszłości, jak rzut oka młodzieńca na pooraną zmarszczkami twarz starca, odkrywa mu kartę jego przyszłości. Jeżeli więc są tam ludzie, to prawdopodobnie fizycznie i moralnie są oni dalej posunięci, aniżeli ich sąsiedzi ziemscy.   Czytaj dalej…

Nowy środek przeciw kurzowi ulicznemu

23 września 2011

Nowy środek przeciw kurzowi ulicznemu.

Nieznośny i przykry kurz na ulicach i drogach nabrał w oświetleniu hygieny nowego jeszcze znaczenia, odkąd odkryto, że jest on, niestety, urodzajnem podłożem dla zarazków chorobotwórczych, które wraz z nim unosi i rozwiewa lada podmuch wiatru na wszystkie strony, wciskając je przechodniom do oczu, uszu, do dróg oddechowych i płuc, jakoteż wpędzając je przez otwarte okna i drzwi do mieszkań ludzkich. Wzmagający się i tak już z rokiem każdym ruch kołowy na ulicach zasilił się w ostatnich czasach nowym sportem, samochodów. Bardzo szybki ich pęd wzbija i podnosi tak wielkie tumany kurzu, że dostaje się go do naszych płuc więcej niemal, niż powietrza. Polewanie czy skrapianie ulic wodą przeważnie już nie wystarcza w miastach; oczywiście wielkie koszty nie pozwalają zastosować tego na drogach i gościńcach.

Zajmującą przeto będzie wiadomość o nowym środku, stosowanym od lat trzech w Kalifornii. Dwa razy do roku polewa się tam ulice naftą gotowaną w surowym stanie. Za pomocą swej lepkości wiąże ona kurz uliczny, a przez swą zawartość asfaltu tworzy na ulicy rodzaj skorupy, chroniąc powierzchnię przed szybkiem zniszczeniem. Utworzona tłusta powierzchnia nie przepuszcza wody deszczowej, która spływa po niej w ten sposób, iż nawet błoto, ni muł nie mogą się utworzyć. Woń nafty ulatnia się szybko; w kilku godzinach wysycha powierzchnia ulicy tak, że nie plami ubrań. Nowy ten środek przyjęli tak przechodnie, jak woźnice, kolarze i samochodowcy jako prawdziwe błogosławieństwo.

Znakomicie ułatwia tę sprawę w Kalifornii i w Texas nizka cena nafty, wynosząca zaledwie 10 franków za beczkę. To też dla niektórych miast, jak Sacramento lub San-Francisco wypadł ten nowy sposób 50 prc. taniej, niż dawne polewanie ulic wodą kilka razy na dzień. Oczywiście w Europie wypadłoby to, stosownie do większej ceny nafty. Jednakże jak ekonomiści londyńscy obliczają, przy sprowadzaniu na te cele surowicy w olbrzymich ilościach z Ameryki spadłaby jej cena w Europie do połowy dzisiejszej.

Zachodzi jednak pytanie, czy nafty nie możnaby u nas zastąpić smołą? Naprowadzają na tę myśl spostrzeżenia, że smoła, rozlana w większych płatach na gościńcu, utrzymuje się długi czas bez zmiany, mimo ruchu pojazdów. Na tej podstawie przedsięwzięto dalsze doświadczenia w Monte-Carlo; wyniki ich przeszły wszelkie oczekiwania. Pewna część dobrze oczyszczonego gościńca powleczono tam za pomocą przyrządów szczotkowych cienką warstwa wrzącej smoły. Zwarła się ona z powierzchnia doskonale tak, że po dwu dniach skrzepnęła jako twarda skorupa, po której chodzi się jakby po asfalcie, a od kilku miesięcy jeżdżą po niej nawet ciężkie ładowne wozy, nie sprawiając żadnego jej uszkodzenia. Nie ślizgają się na niej ani konie, ani bicykle, ani samochody, gdyż powierzchnie, świeżo powleczona smoła, posypuje się cienka warstwa piasku. Smoła drążąc na kilka milimetrów w głąb powierzchni, czyni ją nieprzepuszczalną, tak, że deszcz spływa po niej bez śladu, a ulica wolna jest od błota i kurzu. Ciemno-szary jej wygląd jest nawet przyjemny dla oka, nieprzyjemna zaś woń znika zupełnie po pierwszych 2 – 3 dniach. Kilometr takiej drogi 5—6 metrów szerokiej wypadł wraz z materyałem i robocizną na 300 franków blizko.

Doświadczenia podobne podejmowały już dawniej fabryki gazowe na własnych przestrzeniach, a w ostatnim czasie dokonać je miał inż. Rimini w Rawennie na większej przestrzeni z bardzo dobrym skutkiem. Takaż próbę wykonano właśnie w ostatnich dniach w Lucernie, gdzie na przestrzeni 100 metrów przyrządzono nowym sposobem tylko jedną cześć drogi, pozostawiając drugą dla przejazdu. Za kilka tygodni, gdy wypróbowaną już będzie odporność gościńca na ruch kołowy, zestawione będą ścisłe cyfry kosztów.

Równocześnie odbywają się już podobne próby we Francyi, koło Saint-Germain, na gościńcu Quarante-Sous, na przestrzeni 750 metrów pod państwową kontrolą urzędu dróg i mostów, gdzie otrzymano również zadowalające wyniki po dwurazowej aplikacyi smoły z przerwą jednego miesiąca. Koszt tego procederu obliczono tam na 500 fr. za kilometr drogi, szerokiej na 7 metrów (200 fr. beczka smoły, 100 fr. robocizna).

Nowy ten sposób może oddać równie doniosłe usługi dla gospodarki drogowej, jak i dla zdrowia ludzkiego, rozwiązując jedno z ważniejszych zagadnień hygieny.

„Gazeta Lwowska” z 10 sierpnia 1902

Jeden wariat na 179 mieszkańców Irlandii

23 września 2011

Jeden waryat na 179 mieszkańców Irlandyi.

Dr. Graham dyrektor szpitala waryatów w Dublini, złożył sprawozdanie z którego się okazuje, że w Irlandyi znajduje się teraz 25.070 waryatów, czyli że przypada jeden waryat na 179 mieszkańców. W ciągu może jednego stulecia liczba waryatów powiększyła się dziesięciokrotnie. Jakaż jest tego przyczyna? Niejedna ale mnóstwo, odpowiada dr. Graham. Przedewszystkiem rozwój życia politycznego. Tłumy nie mogą dyskutować ani o religii, ani o polityce, bo niewygimnastykowany ich umysł schodzi zaraz na bezdroża. Każ drwalowi i parobkowi tańczyć pas de deux na wywoskowanej posadzce salonów. Do pięciu minut powywracają się wszyscy. Aż tu każą ciężkim i ciasnym umysłom rozstrzygać najzawilsze sprawy społeczne i polityczne, zastanawiać się nad budową państwa. przerabiać ją etc. Następnie strejki i podniecenie wszystkich uczuć, jakie one wytwarzają. Dalej alkohol i odbieranie tłumom pociech religijnych, przez propagandę bezwyznaniowości.

Wszystko to razem stwarza to, co nazywamy „degeneracyą”. To co jest teraz w Irlandyi, czeka całą Europę, a szczególnie i najrychlej – Galicyę.

„Goniec Polski” z 1 listopada 1907

Następna strona »