Polacy w Danii 1913
Ks. Józef Rokoszny podaje w „Kurierze Warszawskim” o doli ludu polskiego w Danii następujące ciekawe szczegóły:
Do Danii co rok przychodzi ludu naszego około 15 tyś. osób. Są to przeważnie dziewczęta z Galicyi, z Płockiego, z okolic Piotrkowa, z Kieleckiego i Sandomierskiego. Sezon trwa od połowy marca do dnia 1-go grudnia. Robotnicy ci zajęcia mają w polu przy uprawie buraków i w domu przy dojeniu krów. Zarabiają dziennie około 1.50 mk. przy pracy akordowej 2 mk. i więcej. Gospodarz przytem obowiązany jest dać suche mieszkanie, złożone ze wspólnej kuchni i stołowni, oraz osobnych sal sypialnych dla mężczyzn i kobiet. Każda osoba dostaje osobne łóżko z siennikiem, poduszkę i ciepłą kołdrę, światła, opału i naczyń dostarcza pracodawca. Na każdą osobę wydają litr mleka zbieranego i 2 funty ziemniaków. Jeżeli robotnik zachoruje, właściciel majątku obowiązany jest wezwać lekarza i dostarczyć lekarstw, w razie dłuższej choroby – opłacać koszta szpitalne.
W razie zatargu pracodawcy z pracującym, gdy sprawa dojdzie do sądu, tłumacza nigdy nie opłaca robotnik, lecz albo pracodawca, jeżeli on winien, albo koszta ponosi rząd, gdy wina jest po stronie robotnika. Przejazd w jednę i drugą stronę do granicy opłaca pracodawca. Poza tem pracodawca obowiązkowo musi ubezpieczyć każdego robotnika na przypadek śmierci, kalectwa lub niezdolności do pracy.
Naogół w Danii przybywający robotnicy są traktowani przez rząd sprawiedliwie i uczciwie. W jednej bodaj Danii istnieje specyalne prawodawstwo o robotnikach sezonowych. — Przez prawo jest wskazany i opracowany kontrakt sezonowy pomiędzy pracodawcą – Duńczykiem a robotnikiem – obcokrajowcem.
Wychodźcy nasi są rozrzuceni w kilkudziesięciu majątkach, grupujących się około czterech głównie miast: Maribo, Roskilde, Odense i Slagelse; oprócz tego Polacy pracują w fabrykach w Kopenhadze i w kopalniach na wyspie Bornholm. Rozdzieleni wskutek obowiązkowej pracy przez cały tydzień, zbierają się i łączą wspólnie w niedziele, gdy się zejdą do miasta dla wysłuchania mszy św.
Opieki ze strony kraju rodzinnego lud ten roboczy nie ma tu żadnej. Przybywają przecież najczęściej zwerbowani na granicy przez pośredników, żydów lub Niemców, którzy ich doprowadzają do Danii i pośredniczą w zawarciu kontraktu.
Niekiedy się zdarza, że sprytniejszy robotnik, który był już w Danii, sam w drugim roku organizuje i prowadzi gromadę. Nie trzeba dodawać, że ci pośrednicy wszyscy wyzyskują ciemną rzeszę roboczą, nie znającą ani języka, ani warunków miejscowych. Przed kilku laty na wyspie Bornholm pośrednik – Prusak tak bardzo dał się we znaki naszym wychodźcom, że ci, wyprowadzeni z cierpliwości, pewnego razu rzucili się na niego i zamordowali go. Wywołało to zabójstwo wielkie oburzenie na Polaków.
Opieka religijna nad wychodźcami w Danii jest również w smutnym stanie. Pierwszym, który pomyślał w Danii o zaspokojeniu potrzeb religijnych naszych wychodźców, był ks. Edward Ortwed. Jeszcze jako student uniwersytetu w Kopenhadze zaczął studyować z własnej woli język polski i po kilku latach pod wpływem literatury i historyi polskiej zmienił swe poglądy religijne: z protestanta został katolikiem, pociągnął za sobą całą rodzinę, wreszcie został kapłanem i misyonarzem Polaków. Widzieliśmy go kilkakrotnie w Polsce, zbierającego fundusze na rzecz potrzeb religijnych Polaków w Danii. Za zebrane pieniądze założył w Maribo szkołę dla polskich dzieci i Dom ludowy, szpital, cmentarz i nareszcie duży piękny murowany kościół. On to się wystarał, że w katolickim Oldrup wykładano dla pięciu polskich uczniów język polski. Niedawno wydał słowniczek polsko-duński z praktycznemi rozmówkami. Niestety dziś, po kilkunastu latach życzliwej pracy dla Polaków, wskutek intryg Polaków usunął się; zerwał z Polakami, mieszka przy małej kapliczce w Holte, służy tamtejszej małej gromadce katolików duńskich, a poza tem ma ważne stanowisko tłumacza królewskiego do języków słowiańskich.
Przed swem usunięciem się z Maribo wezwał Ojców Franciszkanów z Krakowa, aby objęli po nim placówkę. Ci przybyli ale nie na długo: po roku już wrócili do Krakowa, odstępując katolickie instytucye polskie w Maribo Franciszkanom holenderskim. Ci, nie znając języka polskiego, wysyłają na kilka miesięcy do Krakowa jednego ze swych członków; ten, gdy wróci, pracuje dla Polaków. Naturalnie języka polskiego w tak krótkim czasie się nie nauczy, to też robota kuleje.
W Roskilde, Slagelse, Odense są kapliczki niewielkie, gdzie w niedzielę zbiera się nasz lud roboczy. Roskilde i Slagelse należą do księży Marystów, również Holendrów. Przybyli oni do Danii dla pracy nad nielicznymi katolikami duńskimi. Tymczasem w swych małych parafijkach znajdują większą liczbę katolików – Polaków i tym więc służyć pragną. I znowu wysyłają kogoś ze swoich do Polski dla nauczenia się języka. Najlepiej wśród nich mówił po polsku i służył serdecznie Polakom ks. Knapen, ale na nieszczęście zmarł przed kilku miesiącami. Zastępuje go obecnie ks. Houben, który słabo mówi po polsku. Ten obsługuje obie miejscowości. W Odense pracują OO. Redemptoryści.
Księża – Holenderzy, ludzie dobrej woli, robią duże wysiłki, uczą się tak trudnego dla nich języka naszego, służą naszym posługiwaniem w kościele, pośrednictwem w sprawach robotniczych, pomocą w pisaniu listów, wysyłaniu pieniędzy, ale ta robota, choć godna wdzięczności, tylko w cząstce może zaspokoić potrzeby naszych wychodźców i nie daje im naprawdę należytej opieki w obcem miejscu, wśród ludzi obcych i obcej wiary. I chociażby ci księża Holendrzy poznali jako tako nasz język polski, nie znają przecież naszego charakteru narodowego. To też lud ten jest dziwnie zobojętniały.
Przybyłem do Roskilde – pisze ks. Rokoszny – w dzień uroczystości św. Piotra i Pawła. W kościółku było kilkadziesiąt dziewcząt polskich. Ksiądz pozwolił mi odprawić mszę św. i powiedzieć kazanie. Wszedłem na ambonę z ochotą. Mówiłem żywo z radością, z przejęciem! Ale im dłużej mówiłem, tem bardziej traciłem pierwszą energię. Moje słuchaczki siedziały poważnie, bezmyślne, obojętne jak gdyby mnie nie zrozumiały. Po mszy św. na dziedzińcu wdałem się z niemi w rozmowę, ale ta jakoś nie szła. Odpowiadały na moje pytania bez interesu. Nie narzekały na złe traktowanie, chwaliły sobie zajęcia i zarobki. Były to dziewczęta z Płockiego i z pod Kalisza; wszystkie są w Danii już po raz drugi. Ksiądz – Holender chwalił bardzo ich pobożność, ale narzekał na ich moralność.
Na Bornholmie, gdzie pracuje około 4 tyś. osób, niema wcale kościoła katolickiego.
Tak się ta sprawa przedstawia w Maribo, Roskilde, Slagelse i Odense, ale stokroć gorzej w samej Kopenhadze. Tu może dla charakterystyki stosunków wśród naszych wychodźców w Kopenhadze powtórzę raczej rozmowę moją, jaką miałem z ks. dr. Szymańskim. Ks. Szymański od roku prawie zajmuje się kolonią polską w Kopenhadze.
- Możeby mi ks. dr. coś powiedział o naszych emigrantach?
- Owszem. Ale to bardzo smutna sprawa. Od pół roku patrzę na życie tutejsze emigrantów polskich z ogromnym bólem. Wtajemniczam się w to życie z obowiązku, bo dla tych właśnie emigrantów sprowadził mnie biskup van Euch; mogę więc służyć dokładnemi informacyami. Proszę księdza, powiem tak: Do Danii przybywa corocznie około 15 tyś. robotników polskich; dla większej własności są bardzo pożądani, bo socyalistyczny ustrój tutejszy tak wygórował zapłatę robotnika, że gospodarstwa duże nie mogłyby się utrzymać, sprowadzają więc chętnie Polaków, którym mniej płacą. Polacy, pilnowani, na ogół sumiennie się wywięzują z roboty. Socyaliści patrzą na Polaków niechętnie, bo im robią konkurencyę i przeszkadzają w walce z większą własnością. Większa własność staje na razie w obronie Polaków, bo to leży w jej interesie, ale jak cena miejscowego robotnika spadnie i ci panowie inaczej będą traktowali Polaków.
- Rozumie się. No, a jakże stoi praca religijna nad naszymi robotnikami?
- Trudna to sprawa: niema tu hierarchii kościelnej, więc niema dyecezyi, dekanatów i parafii. Jest tu tylko biskup jako delegat apostolski, ma kilkunastu księży po miastach i ci opiekują się niewielką liczbą katolików miejscowych. Polacy są dla nich zawadą.
W Kopenhadze jest najgorzej. W innych miejscowościach siedzą robotnicy od marca do grudnia, pracują ciężko, ale są na stanowisku, w gromadzie, między swoimi. Przyjdzie zima, wracają do kraju. Ale… co rok kilka dziewczyn staje się matkami, wstydzą się wracać do domu, przychodzą do Kopenhagi. Co rok kilku mężczyzn z tej gromady żonatych przyjdzie tu z cudzą żoną. Co rok kilku urwiszów, którym się nie chce wracać do chaty ojcowskiej i pod rękę ojcową, przychodzi tu na zimę i zostają. I co rok liczba ich się zwiększa. Dziś stale tu mieszkających takich Polaków jest z górą dwa tysiące.
- Z czegóż się utrzymują?
- Część pracuje w fabrykach okolicznych, inni czepiają się najlichszych robót na dwa, trzy dni, inni utrzymują knajpy dla swoich, a inni spełniają rolę sutenerów, a jeszcze inni kradną, rabują, mordują. Zamieszkują jedne dzielnicę. Żyją w nędzy. Kobiety z dziećmi na rękach żebrzą, wysłane przez swych kochanków. Tu się na ogół Duńczycy szanują: i z pewnością, jeżeli się spotka pijanego to Polak, jeżeli się zobaczy żebrzącego to napewno Polak, jeżeli kradzież to złodziejem Polak, gdzie zabójstwo, rabunek tam Polak. I tak się tu już przyjęło w latach ostatnich, że Polak stał się pogardą; oznacza coś nikczemnego, podległego.
Wiedzą o tem żydzi, to też chociaż wszędzie na świecie podają się za Polaków, tu się Polakami nie nazywają. Świeżo teraz z powodu urządzania kwiatka na jakąś sympatyczną instytucyę w gazetach był artykuł zatytułowany, „Kto zepsuł w Kopenhadze kwiatek?” W nim z oburzeniem pisano, że dwie Polki podrobiły sobie świadectwa i pieczątki i zebrane na ulicach pieniędze ukradły. Piętnowano to jako rzecz niesłychaną, której dopuścić się mogą tylko ludzie z Polski. W pismach ilustrowanych reprodukowano fotografię Polaków, żebrzących na ulicy; niedawno gazeta „Riegiet” pisała, że element polski jest zdemoralizowany i dla Danii szkodliwy.
- Czy oni wszyscy są tacy bez wartości, czy może to tylko jakaś część jest tak zdemoralizowana?
- Proszę księdza, jest ich tu z górą dwa tysiące, nie wiem, czy jest kilkanaście małżeństw między nimi; żyją jak dzicy, mieszkają jak zwierzęta, a ponieważ każdy zarobiony grosz przepijają, a więc w tem pijaństwie kobiet i mężczyzn rozpusta jest jawna i szeroka. Znane jest tu określanie stosunków moralnych Polaków: Żonatyś? Żonaty! Jakim ślubem: duńskim czy polskim? To znaczy legalnym czy nielegalnym. Dzieci nie chrzczą, nie uczą, nie myją; dzieci patrzą na ich rozpustę i orgie pijackie.
- No, a cóż na to księża tutejsi?
- Cóż księża? Nie znają języka, nie mogą wpływać. Biskup van Euch właśnie pisał do biskupa krakowskiego i ja się zaofiarowałem. Urządziłem kapliczkę przy pomocy i ofiarności biskupa Eucha i kilku tutejszych katolików; miewam co niedziela nabożeństwa z kazaniem, we czwartki przed wieczorem zbieram ich na śpiewy; założyłem szkołę, mam 18 dzieci. Chodzę do ich domów, staram się z nimi wszystkimi zapoznać.
- Jakże przyjmują te odwiedziny?
- A no tak, że muszę chodzić we trzech, żeby mnie nie zarżnęli, albo nie poturbowali. Tak na mnie patrzą, jakby mieli najgorsze zamiary. Ale trudno, zyskałem sobie kilku zupełnie oddanych i z nimi odbywam te wizyty. Trafiam na sceny niesłychane, oglądam nory nędzy ostatniej. Przemawiam, proszę, przekładam.
- A cóż oni?
- Jak byłem łagodniejszy, to mnie za nic mieli, kpili sobie, szydzili, odpowiadali jak do głupiego, żeby mnie wyśmiać. Ale teraz, kiedy zmieniłem taktykę i jestem ostrzejszy, spotulnieli i milczą, czasem tylko ktoś z kąta mruknie: Niechno się pan tak nie stawia, bo tu nie Polska!
- Jest-że jaki rezultat?
- Potrosze: kilkanaście dzieciaków ochrzciłem, kilka małżeństw skojarzyłem, kilkunastu dzieciaków zaciągnąłem do szkoły, dla kilku wynalazłem stałe zajęcia, kilkudziesięciu mam sobie oddanych, zdaje się, szczerze. Ale cóż? jak ich doprowadzisz do Boga, do uczciwości, zrobisz ludźmi, odzywa się tęsknota za domem rodzinnym i chcą wyjeżdżać. Przedtem, kiedy to żyło jak zwierzęta, uczucia szlachetniejsze były przygłuszone zielskiem, zamulone błotem pijaństwa i rozpusty, teraz po obmyciu lepsze instynki podnoszą głowę. Więc ci uporządkowani, na których mógłbym się oprzeć, zaczną mi uciekać, jak tylko trochę zarobią grosza.
- Ano to i dobrze, niech uciekają z tego piekła! o to przecież chodzi!
- Owszem, po to tu jestem; owszem tylko to tak po ludzku żal, wyciągniesz przecież nie bez trudu, no to i cieszysz się i przywiążesz, chciałbyś na to poczciwe życie popatrzeć dłużej. A tu nie! Ci odjadą, a napłynie nowa fala nędzy i złego. Tak, szlachetne i wielkie zadanie, choć trudne!
- Daj Boże wytrwać!
Ks. Józef Rokoszny.
Artykuł publikowany w dwóch częściach – „Gazeta Toruńska” z 20 i 21 grudnia 1913
Z życia codziennego Czytano 3 121 razy
Brak komentarzy do wpisu “Polacy w Danii 1913”