Wpisy otagowane jako śmieszne

Chłopi w wiedeńskim Reichstagu

12 maja 2011

Chłopi w wiedeńskim „Reichstagu”.

Pierwsze wybory do parlamentu w Galicyi odbyły się w czerwcu 1848. Lwów wybrał na posłów Floryana Ziemiałkowskiego, Maryana Dylewskiego i Aleksandra hr. Dunina Borkowskiego. Wybory w stolicy odbyły się spokojnie, natomiast na prowincyi, wśród ciemnego ludu wiejskiego, dzięki podżegaczom, przyszło do wielkich zaburzeń. Szczególnie we wschodniej Galicyi, ruscy chłopi nie chcieli stawać do urny wyborczej, utrzymując, że nikomu nic nie wierzą, a jeżeli cesarz przez ustanowienie parlamentu chce im co dobrego uczynić, niech im przyszle zawiadomienie „na grunt”. W Lubaczowie chłopi rozpędzili i pobili wyborców. Podżegacze i wrogowie Polaków głosili na zebraniach po wsiach, że konstytucya jest to Polka, z którą ożenił się cesarz austryacki, który chce odbudować Polskę, a wtenczas dopiero Polacy sprowadzą Tatarów i zaprzedadzą wszystkich w jassyr. Takiemi baśniami karmiono ówczesnego wieśniaka, podsycano nienawiść posianą przez lwowskich świętojurców, tak, że w Radymnie tłum wzburzonych chłopów o mało nie zamordował księdza za to, że w kazaniu wspomniał o dziejach Polski.

W kilku okręgach wschodniej Galicyi wybrani zostali chłopi na posłów do pierwszego „Reichstagu”. W drodze do Wiednia dowodził im poseł Sawka, urlopnik z okręgu gródeckiego.

Z pobytu ich we Wiedniu, wielkie żniwo miały humorystyczne pisma. Malowano ich w żelaznych klatach, albo prowadzonych na łańcuszku przez znane figury urzędowe na posiedzenia w „Reichstagu”.   Czytaj dalej…

Wielki książę Ukrainy

12 maja 2011

Wielki książę Ukrainy.

Przed kilku tygodniami donosiliśmy na tem miejscu o wiekopomnem odkryciu przez hajdamaków „wielkiego księcia Ukrainy” w sobie hetmana kozackiego, Jana Wyhowskiego, zmarłego przed 250 laty. P. Petryckyj wystąpił z projektem odszukania zwłok tego bohatera i przeniesienia ich w tryumfie do Lwowa. W ostatnim numerze swojego pisma zmienia jednak p. Petryckyj radykalnie zdanie swoje o wynalezionym przez siebie „pierwszym ukraińskim księciu” i twierdzi, że „był to wielki gałgan, który hadziackim traktatem zaprzedał Ukrainę Polakom”, więc i zajmować się nim nie warto. Niedługo więc cieszyła się Ukraina swoim wielkim księciem.

„Goniec Polski” z 19 marca 1907

Antyhitlerowska papuga

12 maja 2011

Antyhitlerowska papuga.

Brzmi to jak w bajce, a jednak jest to prawda. Rzecz miała się w Hamburgu. Pewien marynarz sprzedał właścicielowi portowej knajpy wyuczoną papugę, która mile pozdrawiała każdego gościa słowami: „Grüss Gott” (*) i „Aufs Wiedersehen” (**). Gościnna papuga stała się curiosum knajpy, które oczywiście musieli obejrzeć i szturmowcy Hitlera w brunatnych koszulach. Jeden z nich, wszedłszy do lokalu, odpowiedział na pozdrowienie papugi „Heil Hitler”. I oto stało się coś niebywałego. Papuga naperzona zaczyna krzyczeć: „A ty brunatna świnio – Precz z Hitlerem!” i wiele innych nieparlamentarnych wyzwisk pod adresem wszystkich niemal członków rządu hitlerowskiego. Wszystko struchlało. Oczywiście na miejscu aresztują gospodarza i papugę. Po trzech dniach rozprawa przed sędzią specjalnym. Papuga na rozprawie pozdrawia sędziego bardzo mile „Grüss Gott” i zachowuje się całkiem przyzwoicie dopóki nie wszedł jako świadek żołnierz oddziału szturmowego. Scena z knajpy powtarza się jota w jotę ku radości zebranej na rozprawie publiczności. Zapada wyrok. Gospodarz skazany na znaczną karę pieniężną z zagrożeniem obozem koncentracyjnym, a papuga na… ścięcie. Dowcipnego marynarza – właściwego sprawcy całej afery – oczywiście nie odszukano.

„Gazeta Lwowska” z 30 października 1933

(*) „Szczęść Boże”
(**) „Do widzenia”

Handlarz kotów

12 maja 2011

Handlarz kotów.

W jednym z dzienniczków lokalnych, wychodzącym dla miejscowości pod Londynem położonych, ukazał się dnia 23-go września anons następujący:

Tysiąc kotów zakupi pewien fermer w koloniach, aby położyć koniec pladze, jaka go nawiedzała w postaci szczurów i myszy. Jesteśmy gotowi zapłacić 29 szylingów za każdego zdrowego kota, który będzie przyniesiony naszemu reprezentantowi na stacyi w Redhill, we środę, między drugą a czwartą popołudniu.

Na długo przed oznaczonym terminem, o dziewiątej z rana, zapukał do drzwi naczelnika stacyi mały chłopak, niosąc w koszyku dwa koty:

- Czy to pan kupuje koty ? – spytał urzędnika.

- Koty?!

Zdziwienie jego wzrosło, gdy za chwilę przyniesiono siedm kotów w pudełkach i koszykach. O jedenastej zajechała powozem jakaś dama i przywiozła ze sobą trzynaście kotów; od południa koty zaczęły napływać tłumnie w koszykach, skrzyniach, pakietach, szmatach. Każdy pociąg przybywający z Londynu przywoził dziesiątki kotów, o drugiej było dwieście, o trzeciej z górą trzysta. Osoby, które je przywiozły, nie chciały ruszyć się z miejsca i zapełniały dworzec mimo upominań naczelnika. Przecież szło o znakomitą sprzedaż! Każdy, kto ukazał się na progu stacyi był przyjmowany okrzykami, jako kupiec, lecz najczęściej wydobywał z pod płaszcza… nową skrzynkę z kotem.

Gdy wreszcie około siódmej przekonano się, że anons był figlem nieznanego żartownisia, gniew tłumu wyładował się w przekleństwach, a co gorsza, za przykładem jednego, wszyscy wypuścili koty z koszów i skrzyń nie chcąc mieć kłopotu w jeździe powrotnej. Przerażone krzykiem zwierzęta rzuciły się ku wyjściu, na ulicy opadły je psy, włóczące się pod dworcem i zaczął się piekielny wyścig wśród szczekania, wycia i miauczenia. Koty pędziły jak szalone, wskakiwały do bram, drapały się po gzymsach, wpadały do okien parterowych, pod którymi psy urządzały ze swej strony energiczny koncert. W sklepach powstawała chwilami istna panika, gdyż koty drapały się po półkach i wpijały pazurami w każdego, kto był na ich drodze. Firma, wymieniona w inseracie, okazała się oczywiście fikcyjną.

„Goniec Polski” z 9 października 1907

Kot dobrodziej

12 maja 2011

Kot dobrodziej.

Na placu Akademickim widywałem często siedzącego na ławeczce pod drzewem olbrzymiego robotnika, zdaje się drwala, bo piłę i siekierę zawsze miał przy sobie. Opasany był zawsze niebieskim fartuchem z napierśnikiem, za którym siedział czarny, trochę wypełzły kot. Drwal obchodził się z nim z macierzyńską troskliwością, głaskał go i ustawicznie z nim rozmawiał. Był to zupełnie niezwykły dla mnie widok: ten olbrzym o zgrubiałych rękach i surowych rysach twarzy – i ten mały kot, łaszący mu się za fartuchem.

Wczoraj zobaczyłem go znowu. Krajał sobie słoninę na chleb, ale każdym kawałkiem słoniny pół na pół dzielił się ze swoim czarnym przyjacielem.

- Co pan zawsze tak z tym kotem ? – pytam go przysiadając się do niego.

Spojrzał na mnie nieufnie i krajał dalej chleb.

- Ładny kot – mówię dalej, aby jakoś rozmowę podtrzymać. Ta pochwała rozbroiła drwala.

Wyciągnął do połowy kota z za pazuchy i rzekł:

- To nic, że ładny, ale jaka mądra bestya! Gdyby nie on, miałbym dziś marne życie, proszę pana.

- O! a to w jaki sposób?

- W taki sposób, że mi się przed rokiem zachciało żeniaczki, i to z sąsiadką, która sprzedaje w dnie targowe doniczkowe kwiaty na rynku. Już wyszły zapowiedzi, już był termin ślubny, aż tu Wojtuś moje babsko zadrasnął w gębę, ale tak fest, że jej nos rozdarł i z kwaterkę krwi upuścił. Ano ogarnęła ją złość i chwyciła toporek, że zabije kota. A ja jej stawił opór. Tak ona do mnie, to zarżnij ty go! Mówię jej na to: Zerżnąć go mogę, ale zarżnąć nie! Ona ale nastaje, aby kota uśmiercić, zrobiła się kłótnia, potem bitka, ona chciała kota bez łeb toporkiem a tymczasem przecięła mi mięso pod pachą, a ja też długo niemyślący buch ją w brodę, że trzy zęby zaraz wypluła, dwa później jej wylazły a parę zębów to jej w gębie tak chodzi jak na zawiasach.

Ano zrobiła się z tego duża wojna między nami. Do żeniaczki już nieprzyszło i ja się wyprowadził z kamienicy, i rad jestem bardzo, żem sobie niewziął baby, co to za drapnięcie zaraz by toporkiem uśmiercić chciała. Bo ja nie byłbym od tego, aby żonie tędy i owędy lania nie sprawić, a potem takie ścierwo może mnie w śpiku bez łeb żelazem buchnąć i zdrowia albo życia zbawić. No czy nie? Więc ja teraz tego kota tak lubuję, jak. własne dziecko, i staranie o nim mam, i wiktuję go, że i siebie lepiej niemogę.

Wysłuchawszy wątka tej wielkiej przyjaźni drwala z kotem, pożegnałem obu i poszedłem swoją drogą.

„Goniec Polski” z 19 września 1907

Ruski kawał wyborczy

12 maja 2011

Ruski kawał wyborczy.

W pewnym okręgu kandydował przeciw p. Romańczukowi niejaki Grzegorz Trylowski, radykał ruski, a brat czy kuzyn tego Trylowskiego, który jest wybrany posłem. Otóż jeden ze zwolenników tego p. Grzegorza Trylowskiego przybył do pewnej wsi ruskiej, ażeby za nim agitować. Poszedł do karczmy, zebrał chłopów i spytał ich, za kim oni są?

- A za p. Romańczukiem – odpowiedzieli.

- A dlaczegoż za nim?

- Bo on będzie przewódcą klubu ruskiego, a ponieważ klub ten będzie liczył teraz z pewnością ze trzydziestu posłów, przeto rząd będzie się z nim liczył i żeby mieć jego poparcie, zrobi zaraz p. Romańczuka swoim ministrem.

- Skądże wy to wiecie?

- Mówili nam to akademicy, którzy tu przyjeżdżali. Powiedzieli nam i to także, że jak już raz będziemy mieli naszego ruskiego ministra, to wszystko nam będzie robił.

- Bardzo dobrze. A wy bogaci?

- Nie, gmina nasza bardzo uboga.

- To źle, bo uważacie, z ministrami to tak: Dostają oni pensyi 24.000 guldenów, połowę tej kwoty daje im cesarz, a drugą połowę te gminy, z których ten minister jest wybrany posłem. Jeżeli więc będziecie głosowali na Romańczuka, to będziecie mu musieli płacić rocznie 12.000 guldenów.

Chłopi tak się przerazili tej perspektywy, że wszystkie głosy w tej wsi padły na Trylowskiego.

„Goniec Polski” z 4 sierpnia 1907

Uciekła żona

12 maja 2011

Mychajło Pryćkow z Borek Janowskich ogłasza za naszem pośrednictwem:

Uciekła mi tamtego tygodnia żona, blondynka, pyskata, z wybitym u dołu zębem i mówiąca ciągle: a bodaj cię! Opuściła mnie, wdowca z dziećmi i z niezaopatrzoną krową, i poszła w świat albo do Lwowa, gdzie ma trzy kumy i jednego umizgacza. Jest to kobieta niczego, poci się mocno i chrapie na lewym boku, gdy wątrobę dusi. Zgubić się nie zgubiła, bo drogę zna, tylko sama poszła, jakom ją wiadrem sprał, że zamiast soli nasypała sody do ziemniaków, a najmłodszego Jędrka przetrąciła w brzuchu i sklęła cielną krowę, od czego może być urok na jej potomstwo, a i grzech także jest. Ktoby co o niej wiedział, niech ją namówi do powrotu, bo sam się w chałupie nie ogarnę, a Hanka bucy za nią jak komin, gdy w niego wiater dmucha. Gdyby niechciała wrócić, to niech odda pieścionek Baścyny i niech powi, gdzie klucz od strychu, bo Antek po siano dachem włazi i poszycie rwie. Lat ma 29, i nosi, gdy poszła, czerwoną spódnicę. Panu Bogu i dobrym ludziom ją polecam, coby jej nieukrzywdzili. A trzeba o niej dać wiadomość do mnie, to wózkiem przyjadę, ino orczyk stelmach zrobi, bo w piecu nim grzebała i zetliła go na węgiel, co sobie jeszcze zostawuję, choć prać ją zato niebęde.

„Goniec Polski” z 15 września 1907

Hamulec bezpieczeństwa

6 września 2010

Nieprzyjemnego uczucia na widok znikającego budynku stacyjnego w Rzeszowie, gdzie zamierzał wysiąść doznał Michał Iwaniszyn. Ale jako szybko oryentujący się pasażer, przestudyował szybko przepis o użyciu hamulca i zastosował natychmiast ten wynalazek. Pociąg stanął w polu, Iwaniszyn wysiadł zadowolony, ale niezadowolona władza kolejowa pociągnęła go do odpowiedzialności.

„Głos Rzeszowski” z 3 marca 1912

Przyjacielski dowcip

24 czerwca 2010

Zarząd jednego z pierwszych hoteli wiedeńskich otrzymał w tych dniach depeszę z Pragi od pewnego bankiera, który zamawiał sobie osobny pokój, mając następnego dnia przyjechać do Wiednia z żoną. W godzinę nadeszła druga depesza, bez podpisu, ostrzegająca, iż młodzi państwo, o których przybyciu otrzymał zarząd doniesienie, podejrzeni są o zamiar samobójstwa, należy ich przeto strzedz i zawiadomić policyę. Rządca hotelowy pospieszył tedy do dyrektora policyi, który wyznaczył dwóch strażników, aby przebrani za kelnerów pilnowali przybyłych. Młoda para zajechawszy na drugi dzień do hotelu, witaną była z wielkiem uszanowaniem przez wszystkich, a szczególnie obsługiwali ją troskliwie dwaj kelnerzy. Po obiedzie, który z wybornym apetytem wesoło zpożyli, zapragnęli wypocząć i oświadczyli to służbie. Mimo to raz jeden, raz drugi kelner miał jakiś interes wypływający z troskliwości o dobre obsłużenie gości, którzy wreszcie zmuszeni byli zamknąć się. Oba kelnerzy ustawili się pod drzwiami i podsłuchali następującą rozmowę. „Przecież raz jesteśmy sami, mówił pan, gniewa mnie ta przesadzona grzeczność tych ludzi; ani razu nie mogłem cię pocałować mój gołąbku”. „I ja sobie to myślałam” odrzekła pani. „No, więc teraz serdeczny całus” – i przycisnął piękną żonę do serca, całus był długi, przez kilka minut zrobiła się cisza, wreszcie młoda żona, której oddechu brakło z lekkim okrzykiem padła na krzesło. W tej chwili otwarły się drzwi gwałtownie, a obaj kelnerzy pospieszyli – na pomoc. Podróżny oburzony uderzył pięścią w stół i zawołał: „Idźcie sobie do stu djabłów! cóż to jesteśmy pilnowani?”. „Oczywiście, odpowiedział jeden z nich, nic z tego, dziś się państwo nie zabijecie”. Na hałas ten zbiegła się służba hotelowa, przybiegł zarządca – wszyscy myśleli, że już katastrofa nastąpiła. Po chwili rzecz się wyjaśniła. Druga depesza pochodziła od przyjaciela, który młodemu żonkosiowi figla chciał zrobić – i powiodło mu się.

„Czas” z 29 września 1877

O uświadomieniu narodu ruskiego

14 listopada 2009

Ze świata.

Szczęśliwi ci Ukraińcy galicyjscy! Nie tylko kochają ich hakatyści, ale i los sprzyja im widocznie, gdyż po każdem ich żnamienniejszem wystąpieniu zsyła zaraz wypadki, które na to wystąpienie rzucają światło pouczające.

W tych dniach p. Budzynowski, jeden z wielkich koryfeuszów wielkiego galicyjsko-ukraińskiego narodu, w rozmowie z korespondentem „Słowa polskiego” twierdził, że porozumienie, że wynalezienie jakiegoś modus vivendi między Polakami a Rusinami jest koniecznością, gdyż bez tego zginą nie tylko Polacy i Rusini, ale Austrya, Rosya, no i zapewne świat cały, – z drugiej zaś strony dowodził, że do takiego porozumienia przyjść nie może i nigdy nie przyjdzie. A w trakcie tej złowrogiej rozmowy powiedział między innemi, że Polacy nie maja pojęcia, jak dobrze lud ruski jest już „uświadomiony.”

I oto jednocześnie w „Haliczaninie,” organie starorusinów, ukazała się korespondencya jednego z proboszczów ruskich, który donosi, że w tych dniach przyszli do niego jego parafianie z wiadomością, że u nich we wsi był – nieboszczyk arcyksiążę Rudolf.

Wiadomo, że wśród ludu wiejskiego, zwłaszcza ruskiego w Galicyi utrzymuje się wiara, że arcyksiąże nie zginął w Meierlingu, tylko przez długie lata więziony był w ciemnym lochu za to, że zanadto kochał chłopów i chciał im rozdać wszystkie „lisy i pasowiska” (lasy i pastwiska). Obecnie chodzi znów po świecie i w tych dniach pojawił się właśnie w okolicy Perehińska. Był bardzo blady, chudy i strasznie wymizerowany, ale od chłopów żadnego posiłku przyjąć nie chciał, mówiąc że żyje tylko własnemi łzami, które wylewa cierpiąc za miłość do chłopów i za prawdę. Miał dwa krzyże: jeden większy w ręku, drugi mały na piersiach, okrutnie błyszczący. Tym większym błogosławił lud i dawał go do pocałowania. Gdy się chłopi zaczęli uskarżać przed nim, że im jelenie i dziki wielkie szkody zrządzają w polach, uspokajał ich, że to wszystko będą mieli wynagrodzone. Jednemu z gospodarzy obiecał przysłać trzysta koron, tylko zażądał kilka koron na pocztę i stemple. Chłop nie mając pieniędzy, dał mu zegarek. Innym także naobiecywał różnych rzeczy i pobrał zaliczki na koszta przesyłki. Zapewnił, że za tydzień znów przyjedzie i zacznie rozdawać lasy kameralne. Wreszcie kazał się odwieźć do Słotwiny, a gdyż odwożący go chłop nie chciał wziąść zapłaty za furmankę, tak się rozszczulił, że całej wsi wszystkie podatki na wiek wieków darował.

Wszelkie perswazye księdza, że to prosty oszust wywiódł ich w pole, nie zdały się na nic, nawet i to, że ów „Rudolf boży” nie dotrzymał słowa i nie pojawił się więcej, nic nie pomogło, bo to widocznie „pany”, w strachu o „lisy i pasowiska”, pochwycili go znowu i napowrot wsadzili do lochu.

Oto faktyczne stwierdzenie chełpliwych słów p. Budzynowskiego o wysokiem uświadomieniu i kulturze ludu ruskiego w Galicyi!

„Głos Rzeszowski” z 6 września 1908

Baran, wpadający przez okno

14 listopada 2009

(Bydgoszcz) 

Smutno-komiczny wypadek zaszedł u nas dnia 4 bm. Kilka koni dragońskich wpadło do ogrodu nad Brdą, gdzie wyrządziły wielką szkodę. W ogrodzie pasł się baran, który na widok rozbieganych rumaków wskoczył przez okno do mieszkania, gdzie zniszczył maszynę do szycia. Żona właściciela na widok barana, wpadającego do pokoju, tak się przeraziła, że zachorowała.

„Dziennik Kujawski” z 6 lipca 1895

Adwokat Lieberman

14 listopada 2009

Ciekawe zajście, jakie zdarzyło się w czasie rozprawy karnej, która niedawno temu odbyła się w sądzie przemyskim, podaje „Naprzód”: Stawało trzech o zbrodnię obrazy religii i oszustwa oskarżonych włościan z Borszczowic. Zbrodni mieli się dopuścić przez to, że jeden z oskarżonych namawiać miał świadków do fałszywych zeznań. Obrońcą był adwokat socyalista dr. Herman Liebermann. Jeden ze świadków były wójt Borszczowic, słuchany przed sądem powiada:

- Za mene buło w seli wsio spokijno. Ałe teper jizd’at jakiś Wityki, Regery i Liebermany i buriat narid.

Adw. dr. Lieberman: A znacie wy ich, widzieliście ich kiedy?

Wójt: Ta ditko ta znaje, hde po świti krutyt sia takij Lieberman! (Ogromna wesołość na sali).

„Głos Rzeszowski” z 25 października 1903

Chochlik telegraficzny

14 listopada 2009

Chochlik telegraficzny jest jeszcze złośliwszy, aniżeli djablik drukarski i staje się niejednokrotnie powodem przeróżnych zawikłań i nieporozumień. Najczęściej płata figle w cyfrach, niejednokrotnie bywa atoli przyczyną pomyłek przestawienie liter, o które bardzo nietrudno przy aparatach drukujących depesze systemu Hughesa. Pewien mieszczanin z małego miasta telegrafuje do syna: „Przyjadę 6 wieczór, czekaj mnie z bundą.” Złośliwy chochlik przemienia w słowie bundę „u” na „a”, wskutek czego syn dostaje telegram: „Przyjadę 6 wieczór, czekaj mnie z bandą.” Jakkolwiek życzenie ojca wydawało się synowi trochę dziwnem, to jednak przyzwyczajony do posłuszeństwa, zamówił na 6 wieczór kapelę żydowską i przybywającego pociągiem ojca przywitał dźwiękami polki „Ojra”, zamiast zziębłemu przywieść ciepłą bundę.

Najkomiczniejsze kwiatki stylowe wynikają z chęci zwięzłego streszczenia telegramu i zaoszczędzenia kilkunastu halerzy. Handlarz wołów telegrafuje: „Jutro przybywa dwadzieścia wołów ja także”, albo: „Jeżeli pan owiec potrzebować będziesz pamiętaj o mnie.” O przeszkodzie w transportach świń zawiadamia następujący telegram: „Kolej nie przyjmuje więcej świń, dlatego przyjadę jutro.”

Na zapytanie telegraficzne, czy w dniu pewnego wypadku kolejowego teściowa szczęśliwie na miejsce przybyła, odpowiada zapytany następującą depeszą: „Teściowa w dobrem zdrowiu przyjechała, zresztą żadnego nieszczęścia kolejowego nie było.” Krótko i węzłowato brzmi telegram następujący: „Przyjeżdżam 11 wieczór, kiełbasa, piwo, palić piecu, uściski Kuba”.

„Głos Rzeszowski” z 17 czerwca 1906

Zemsta dziennikarza

14 listopada 2009

Zemsta dziennikarza.

Niebezpiecznie jest zadzierać się z dziennikarzami, zwłaszcza jeżeli się jest dyrektorem teatru. Jeden z gazeciarzy paryskich zemścił się za małe nieporozumienie z dyrekcyą teatru „Ambigu” następującym anonsem:

„Pies, widocznie dotknięty paroksyzmem wściekłości, uwijał się wczoraj po polach Elizejskich, napadając kilka osób przechodzących. Ścigane odważnie przez żandarma, którego imię niestety nie jest nam znane, przeleciało to wściekłe zwierzę przy Bulwarze i schroniło się do teatru „Ambigu” którego brama była przypadkowo otwarta. Pomimo wszelkich poszukiwań nie powiodło się dotąd wyśledzić jego kryjówki”.

Rozumie się samo przez się, że tego wieczora nie było żywej duszy w teatrze i artyści popisywali się przed pustymi ławkami; dyrekcya straciła w ciągu kilka dni 10,000 franków, i dopiero kilkakrotne ogłoszenia, zbijające tę wieść, zdołały zwabić znowu publiczność do tego teatru.

„Światło” nr 2 (luty) 1888

Co to jest niemowlę?

11 listopada 2009

Co to jest niemowlę?

Na taki temat zadany przez nauczycielkę, dziesięcioletnia Zosia napisała następujące wypracowanie.

„Niemowlęta, to najmniejsi ludzie, jacy istnieją. U nas jest zawsze jedno a jak zaczyna biegać to przychodzi inne i ono jest wtedy niemowlęciem. Na naszej ulicy jest bardzo dużo niemowląt. W każdym domu jedno, a teraz kiedy słońce świeci wszystkie są na ulicy i widać dopiero ile ich jest. W niektórych wózkach siedzi dwoje, jedno ma głowę w tę stronę a drugie w tamtą; te nabywają się bliźniętami i są takie podobne, że jak się patrzy na jedno, to się myśli, że się widzi drugie. Niemowlęta są bardzo mile i dobre, jak śpią. Ale jak je się myje, albo jak się wnocy budzą, wtedy wrzeszczą i trzeba z niemi chodzić w jedną i drugą stronę i trząść i śpiewać. Każdy był kiedyś niemowlęciem. Dziadzio także ale wtedy nie wyglądał tak jak teraz. Włosów też już nie miał, ale nie miał białej brody; tak mówi mamusia, która go już wtedy znała. Niemowlęta nie mają zębów a w ustach tylko duży palec. Skąd się niemowlęta biorą, napewno nie wiadomo. Starożytne podania mówią, że je przynosi bocian”.

„Głos Rzeszowski” z 20 sierpnia 1905

« Poprzednia stronaNastępna strona »